Mataranka. Dzień drugi.
Grześ postanawia nie ostygnąć po upale dnia i utrzymać temperaturę 30°C przez całą noc. Budzimy się więc zapuchnięci i rozmemłani. Na szczęście na zewnątrz jest przyjemny chłodek i nawet decydujemy się na gorące szkockie śniadanie. Po kawie, krokiem wczasowiczów klapkujemy do ciepłych źródeł na poranną kąpiel. Ścieżka jest ocieniona palmami sabalowymi i eukaliptusami, których kora łuszczy się płatami przypominającymi cienkie natalkowane płaty pergaminu.
Wdychamy chłodne, słodko pachnące powietrze. Zanurzamy się w przyjemnie ciepłej wodzie i pływając obserwujemy brzeg. Nad wodą, gdzieniegdzie rozciągają się pajęczyny, a na środku każdej z nich siedzi spory pająk. Kształtem przypomina wielką literę X. Zapewne jest jadowity… Staram się skupiać na cudnych ciemnoróżowych grążelach. Przemek nie chce jednak wejść w bagno, by nazbierać nenufarów dla swojej Barbary. Czyżby mój luby obawiał się węży wodnych lub krokodyli? No cóż, muszę zadowolić się śpiewem ptaków i widokiem białych ibisów. Wynurzam się z kąpieli. Rozumiem, że na zdjęcie typu wynurzenie Afrodyty też nie mogę liczyć, bo Przemek właśnie zawisł nad jakąś pajęczyną i robi sesję fotograficzną pająkowi. Ale czy można się gniewać w takich okolicznościach przyrody?
Wracamy rozglądając się na prawo i lewo. Wszystko tu takie inne i piękne. Robi się niemiłosiernie gorąco. Na kemping docieramy w południe. Powietrze faluje od upału. Ukrywamy się w wąskim pasku cienia za samochodem i rozważamy jak tu zjeść lunch w tym skwarze. Drzewka wokół mizerne, nie dają cienia. A cień jest potrzebny! Postanawiamy rozpiąć pałatkę. Prawie omdlewając z upału udaje się nam rozwiesić cieniodajne zadaszenie. Wywlekamy krzesła i stolik. Siadamy w cienui. Uff! Tu dopiero jest gorąco! Nie ma przewiewu, a ciemnozielony materiał rozgrzewa się dodatkowo od słońca. Nie ma wyjścia. Trzeba wskakiwać w samochód, włączać klimatyzację i gdzieś jechać. Jedziemy więc do centrum Mataranki. Znajdujemy małe, ale klimatyzowane muzeum i długo oglądamy wszystkie materiały opowiadające o powstaniu tej osady.
Potem zjadamy spore porcje lodów i jedziemy do ciepłych źródeł Mataranka Hot Springs. Jest to popularne miejsce, gdzie rodziny przyjeżdżają z dziećmi na wczasy lub weekendowe wypady. Do obszernego kąpieliska prowadzą wygodne, szerokie schody, a część basenu jest obłożona gustownym betonowo kamiennym murkiem, nie odbiera to jednak piękna otaczającej przyrodzie. Chłodzimy się, relaksujemy i przyglądamy radośnie pluskającym dzieciakom. Po jakimś czasie, mniej więcej po piętnastu minutach postanawiamy przejść się po buszu i dotrzeć do rzeki. Spacer jest udany, ale potrzebujemy natychmiastowego chłodzenia. Rzeka wygląda niestety jak siedlisko krokodyli. Ocierając pot ściekający z czół zapoznajemy się z tablicą informacyjną, i dowiadujemy się, że na rzece są zastawione pułapki na krokodyle. Strefa ta jest zwana strefą kontrolowaną, i jeśli ktoś zobaczy krokodyla, (którego raczej nie powinno tu być), to ma zadzwonić pod podany numer. Ok. Przekonali nas. Jeden wskakuje do wody, drugi obserwuje z pomostu. Z pewną dozą dyskomfortu wyciągam nogi za sobą płynąc. Ostatecznie staję w głębszej wodzie, żeby się schłodzić i patrzę, czy coś nie zbliża się do mnie. Potem Przemek kąpie się bardzo krótko jak na niego.
Na mapie odkrywamy, że jakąś godzinę marszu stąd jest dzikie źródło, gdzie można popływać, a droga do niego jest malownicza. Tam nie ma krokodyli. Ani dzieci. Moczymy porządnie ręczniki, zakładamy na ramiona i idziemy. Po dwudziestu minutach rzadki busz robi się jeszcze rzadszy, aż w końcu poruszamy się pylistą ścieżką wśród suchych traw i rachitycznych krzewów. Wszystko aż trzeszczy od upału, nie słychać ptaków, nie widać jaszczurek, tylko świerszcze brzęczą przeciągle i jednostajnie. Mimo okularów słonecznych jasność tego miejsca jest porażająca. Nie ma tu żywego ducha. Nasza obecność wydaje się tu jakaś niestosowna. Dwoje ludzi w sandałach z mokrymi ręcznikami na ramionach próbuje gdzieś iść w największy upał, gdy wszystkie stworzenia ukryły się w norach, cienistych jamach, dziuplach, żeby przeżyć. Po dziesięciu minutach, ręczniki są już suche, stopy nas parzą, a moja twarz wydaje się płonąć. Nie wiemy jak daleko jeszcze do celu, więc postanawiamy zawrócić. W drodze powrotnej z przyjemnością wskakujemy do kąpieliska mimo pluskających się tu tłumów.
Wracamy na kemping. Zjadamy spaghetti i po odpoczynku wybieramy się jeszcze na wieczorny spacer i kąpiel w lokalnych dzikich źródłach. Idziemy asfaltem wypatrując ptaków. Nagle nasz wzrok przykuwa jakiś wielki brązowy kształt poruszający się w zaroślach. Widzimy wyraźnie spory grzbiet zwierzaka, który coś zapalczywie żre. Nie widać głowy ani ogona. Coś, może gigantyczny dingo szarpie zwłoki turysty. To moja teoria. Stoimy przez chwilę obserwując, aż w końcu Przemek decyduje się na ruch. Chrząka głośno i dobitnie. Uchumchum. Zwierz zamiera. My też. Po chwili podnosi łeb. To jakaś kudłata świnia! Patrzy na nas, po czym spłoszona umyka w busz. Teraz widzimy, że jest ich tu więcej. Całe stadko powoli oddala się. Nie wiedzieliśmy, że żyją tu świnie. Przy źródłach spotykamy miejscowego jegomościa, który wyjaśnia nam, że to nie są australijskie zwierzęta, ale kolejny przywleczony przez białego człowieka gatunek. Świniaki uciekły z farm, zadomowiły się w buszu i teraz tu rządzą.
Zapada zmierzch, robi się chłodniej. Przyjemnie jest sobie siedzieć i rozprawiać o zdarzeniach dnia sącząc piwko. Podchodzą do nas kangury. Obwąchują miski, dają się poczochrać. Rozmawiamy o latających lisach (nietoperzach), których jeszcze nie widzieliśmy, a one jak na zawołanie zaczynają przelatywać nad naszymi głowami. Ach ta Australia!
Temperatura spada. Jest już przyjemne 24°C. Chłód jak na szóstą wieczorem. Po kempingu biegają dzieciaki z latarkami. Zauważam, że na coś polują. Na żaby. Jak jakąś dorwą, to tłuką ją kijem.
– Hej – wołam – Co wy robicie?! Dlaczego zabijacie te żaby?
– Bo to są złe ropuchy. – Odpowiadają i dźgają następną. – Zabijają inne zwierzęta. To szkodniki.
Ok. To kolejny sprowadzony tu gatunek, który miał być użyteczny. Ropuchy przywiezione by chronić uprawy trzciny cukrowej przed szkodnikami, okazały się być niebezpieczną plagą, dziesiątkującą rodzime gatunki płazów, ptaków i ssaków. Ze 120 sprowadzonych ropuch zrobiło się 200 milionów. Wyedukowane dzieci wiedzą, co robią. Choć idea jest słuszna, to jednak jak tak można żabę kijem?
Dziewiąta wieczór. Ociepla się. Gdy kładziemy się spać jest już 29°C.
Park Narodowy Nitmiluk.
Poranek nie wita nas chłodem. Mozolimy się. Dziś jedziemy do Katherine, miasteczka położonego przy pięknym przełomie rzeki o tej samie nazwie – Katherine.
Gdyby nie eukaliptusy, to można by to miejsce porównać do przełomu Dunajca. Wysokie ściany skalne i ostre zakola rzeczne. Rzeka jest szeroka, srebrna i leniwa. Z jej spokojnym nurtem kontrastują pomarańczowe, żółte i czerwone kreseczki kajaków. Podoba się nam pomysł obejrzenia brzegów z wody, niestety wynajęcie kajaka okazuje się kosztowne – $80 za najkrótszą trasę. No to my się przejdziemy brzegiem. Ale nie dziś. Zrobimy to jutro, z samego rana, gdy nie będzie tak upalnie.
Łazimy po miasteczku, robimy zakupy. Nie ma tu nic ciekawego. Dziesiątki bezrobotnych Aborygenów oblega każdy trawnik, każdy skrawek cienia pod drzewami. Żar leje się z nieba. Siadamy na krawężniku i wypijamy mrożoną kawę. Decydujemy, że pojedziemy na kemping i tam spędzimy relaksujący dzień. Nitmiluk Caravan Park okazuje się bardzo wypasionym i bardzo drogim miejscem, ale nie mamy innej opcji, więc zostaniemy tu na jedną noc. Mało tu cienia na stanowiskach kempingowych, ale za to na środku jest zielony trawnik ze zraszaczami, oaza palm i kwitnących krzewów z basenem i barem. Pławimy się w wodzie do wieczora. Gdy robi się ciemno, przychodzi pan artysta z gitarą i koncertuje. A my sobie popijamy drinki na leżakach i od czasu do czasu wskakujemy do wody.
Na kolację wracamy na nasze stanowisko. Koło samochodu kręci się kangurzyca z młodym kangurkiem w torbie. Dzielę się z nimi awokado. Matka je ze smakiem, a po chwili mały, łysy jeszcze kangurek wyciąga łepek i tez sobie podgryza. To takie piękne i łagodne stworzenia.
Przemek rozpala grilla. Dziś na kolacje mamy burgery z kangura. Jakoś nie przechodzą mi przez gardło.
Noc jest gorąca. Budzę się czując zapach dymu. To gdzieś w pobliżu płonie busz. Wyglądam przez okno. Ciemność. Cisza.
Skoro świt, bez śniadania ruszamy nad Katherine. Fotografujemy ptaki i krajobrazy. Koło ósmej robi się już nieznośnie upalnie. Wracamy wzdłuż rzeki. Nagle słyszymy dziwne dźwięki dochodzące z korony dużego drzewa. Całe drzewo obwieszone jest nietoperzami –latającymi lisami.
To jest coś, co zawsze chciałam zobaczyć! Drzewo rośnie znacznie poniżej ścieżki, także jego korona jest prawie na wysokości naszego wzroku. Dzięki temu można dobrze przyjrzeć się tym stworzeniom. Jest ich tu parę setek. Jestem zdziwiona, że są tak aktywne w dzień. Kłócą się, przepychają, walczą o lepsze miejsce na gałęzi, podfruwają lub pokracznie łażą po pniu i konarach wrzeszcząc przy tym bynajmniej nie w ultradźwiękach. Latające lisy to potoczna nazwa Rudawki Wielkiej. Jest to jeden z największych gatunków nietoperza na świecie o rozpiętości skrzydeł do 170cm. Żywią się owocami, więc nie są ulubieńcami farmerów. Ich głośne i bardzo aktywne dzienne poczynania tłumaczy fakt, że w przeciwieństwie do większości nietoperzy nie mają zdolności echolokacji i przez to nie mogą sprawnie poruszać się w nocy. Ich najlepszym zmysłem nie jest słuch, a węch i wzrok. Są dość aktywne w dzień, ale na żer wylatują całym stadem przeważnie wieczorem. Długo je obserwujemy i robimy masę zdjęć. Rozsądek każe nam wracać, boli mnie głowa i zaczynam się kiepsko czuć.
Latające (a raczej wiszące) lisy.
Po powrocie do kempingu chłodzimy się w basenie, pakujemy i ruszamy w stronę Douglas Daly Hot Springs. Koniec luksusu. Znów będzie dziko. A ja mam przeczucie, że mój ból głowy to pierwsze objawy udaru cieplnego. Zobaczymy jak sytuacja się rozwinie w ciągu dnia, gdy zrobi się jeszcze cieplej.
Alez masz talent w opisywaniu!!! Nie moge doczekac sie opisu konca podrozy oraz kolejnych kt odbyliscie! Pozdrawiam serdecznie i pisz pisz
Dziekuję! Będę pisać 🙂