Gdzie tu basen?!
Po dusznej nocy poranek wita nas przyjemnym chłodem. Dziś nasza 13-sta rocznica ślubu i zamierzamy uczcić ją w jakimś przyjemnym, romantycznym miejscu, które zapewne znajdziemy w Parku Narodowym Litchfield. Ruszamy więc w drogę.
W miarę posuwania się na zachód termitiery stają się coraz ciekawsze, znacznie większe od człowieka i rozbudowane, jak strzeliste zamczyska. Są tu też termitiery niezwykłe, zwane magnetycznymi. Zatrzymujemy się w miejscu, skąd można zobaczyć całe pole ‘zastawione’ tymi dziwnymi tworami.
Przed nami rozciąga się płaska, otwarta przestrzeń z setkami pionowo ustawionych płyt, a wszystkie zwrócone są w tym samym kierunku. Wygląda to jak potężny cmentarz, szczególnie, że górne krawędzie termitier są postrzępione i przypominają niewielkie wieżyczki. Płyty są wysokie, myślę że sięgają do dwóch metrów. Wszystkie są szare z lekko rdzawymi naciekami. Biali ludzie, gdy po raz pierwszy je zobaczyli myśleli, że to jakieś rzeźby wykonane przez tubylców. Dopiero po bliższym zbadaniu okazało się, że to termitiery. Zauważyli, że wskazują kierunki świata jak kompas i nazwali je magnetycznymi. Nie mogli uwierzyć, że ślepe termity mogły wykonać tak precyzyjną pracę i zwrócić setki termitier dokładnie w tym samym kierunku. A jednak. Termitiery te są ustawione wąskimi krawędziami w kierunkach południowym i północnym, a szerokimi na wschód i zachód. W ten sposób termity unikają przegrzania w południowe godziny. Sprytny system klimatyzacji wnętrz. Z przewodnika dowiedziałam się, że te termitiery mają ponad 100 lat i są spotykane tylko w tej części Australii.
Jadąc dalej krajobraz staje się mniej ciekawy. Rachityczne, obsychające drzewa. Trochę głazów tu i tam. Dojeżdżamy do Bulley Rockhole. To wodospad z kąpieliskiem. Parking niestety jest tak zapakowany samochodami, że nie udaje się nam znaleźć miejsca więc jedziemy dalej. Nieopodal jest wodospad Florence również z miejscem do pływania. Udaje się nam zaparkować, ale bardzo tu tłoczno. Zaparkowały tu autokary, kampery i dziesiątki samochodów. Dzieciaki biegają z dmuchanymi kołami, a dorośli taszczą materace, ręczniki i torby z wałówką. Wybieramy się na dłuższy spacer, żeby zobaczyć okoliczny busz. Niestety przeszedł tędy niedawno pożar więc grunt jest czarny, a z drzew opadają brązowe liście. Jest tu jesiennie i smutno.
W połowie drogi do wodospadu zaczyna się zielenić. Idziemy teraz brzegiem strumienia pod parasolem palm, otoczeni pnączami i wielkimi paprociami. Słyszymy już szum wodospadu i zaczynamy marzyć o kąpieli, jednak gdy go widzimy zmieniamy zdanie. Wodospad, owszem przepiękny ale jaki tłum! Są tu chyba wycieczki szkolne z całego Terytorium Północnego. Wspinamy się więc z powrotem na parking, a żar leje się z nieba. Jedziemy do wodospadu Tolmer mając nadzieję, że do tego najdalszego nie dotarły takie tłumy. I owszem, nie dotarły. Ale tu nie można się kąpać. Wyruszamy więc na 45 minutowy spacer, żeby choć zobaczyć wodospad. Po drodze widzimy fantastyczne srebrne sagowce – podobno jest to tak stary gatunek roślin, że mogły się nimi żywić dinozaury.
Następnie ścieżka wiedzie wśród skał i wzdłuż niewielkiego strumyka. Po kilkunastu minutach marszu wychodzimy na otwartą przestrzeń, teraz strumień płynie po płaskiej jak stół, potężnej skale i gdzieś znika. Już za chwilę okazuje się, że jesteśmy na płaskim skalnym płaskowyżu, a setki metrów poniżej rozciąga się las tropikalny. Z platformy widokowej patrzymy w dół, gdzie z potężnym grzmotem woda wpada do zacienionego zbiornika. W skałach, po których spływa wodospad znajdują się jaskinie będące schronieniem dla jednych z najrzadszych gatunków nietoperzy m.in. duszników australijskich, czyli Ghost Bats. Widok jest imponujący.
A żar leje się z nieba. Mam wrażenie, że moja głowa się gotuje. Policzki mnie parzą, a pot leje się ze mnie strumieniami. Jedziemy dalej. Przy następnym wodospadzie musimy się wykąpać, bo wyzioniemy ducha.
Wodospdy Wangi
Wjeżdżamy na wielki parking. Tu również stoją autokary, samochody kampingowe i masa mniejszych pojazdów. Nie ważne. Będziemy się kąpać. Na szczęście zbiornik wodny pod wodospadem jest ogromny. Piętrzą się nad nim wysokie brunatne skały, pełne szczelin i jaskiń, woda ścieka po nich i pieni się przepięknie, a ludzie podpływają pod wodospad i dają się masować strugom wody. Do wody schodzi się ścieżką pomiędzy jukami, których dorodne pióropusze pospinane są ogromnymi pajęczynami, a na środku każdej pajęczyny siedzi tłusty, duży pająk dosłownie kilkanaście centymetrów nad glowami przechodzących ludzi! I to już ostatnia przeszkoda do pokonania zanim zanurzę się w chłodnej wodzie. Nareszcie ochłoda! Pływamy, zanurzamy się łącznie z głowami, pod wodą grzmot wodospadu cichnie, czas zwalnia i przegrzane ciała cudownie stygną.
Po fantastycznej kąpieli wracamy na parking z myślą, by coś ugotować, ale okazuje się to niemożliwe gdyż temperatura przekracza granice wytrzymałości normalnego człowieka, a na dodatek wokół parkingu dopala się las i wszędzie czuć gryzący dym. Czy to normalne, że ludzie zostawiają swoje samochody 3 metry od żarzących się pni?
Jedziemy szukać kempingu. Po jednej stronie drogi pogorzelisko, czarne pnie jeszcze dymią. Po drugiej stronie las już wystygł. Zastanawiam się, czy jest tu bezpiecznie.
Litchfield Safari Camp
Litchfield Safari Camp ma niezbyt wysokie notowania, ale nam odpowiada. Dużo przestrzeni, trochę dziko, bo kemping nie jest ogrodzony i można sobie pójść na spacer do buszu dzikimi ścieżkami. Biura i sklepik są zrobione z blachy, a przed drzwiami do recepcji w akwarium spoczywa mały krokodyl słonowodny. Właścicielka nie rozgaduje się, mówi, gdzie są toalety i żebyśmy sobie poszukali miejsca, które nam odpowiada. OK. Idziemy. Podjęcie decyzji, gdzie się rozbić zajmuje trochę czasu, gdyż wdaję się w długi spór z Przemkiem o to, gdzie słońce będzie świecić w południe, a gdzie wieczorem.
Niestety patrząc tu na niebo ciągle nie przyswajam faktu, że słońce w południe świeci na północy, i w związku z tym wstaje ze złej strony. Powoduje to moją ogromną frustrację, która oczywiście udziela się Przemkowi, gdy na niego krzyczę ‘jakim cudem, powiedz mi słonce wstaje z tej strony, skoro w południe jest tam?’ , a następnie- ‘ Nie, będę patrzeć na twój głupi kompas, bo on nie pokazuje słońca’, po czym – ‘Aaa, to jest kierunek południowy, no to czemu od razu tak nie mówisz’. Ostatecznie, żeby zmniejszyć szanse słońca na świecenie na nas znaleźliśmy miejsce otoczone z trzech stron drzewkami.
Idę do toalety. Zaraz w wejściu spotyka mnie niespodzianka w postaci czarnego pająka siedzącego sobie na podłodze. Okrągłe, czarne cielsko z czerwonym pasem i krótkie nóżki. Brzydal. Tułów ma wielki jak agrest. No to lecę po Przemka. Mój dzielny mąż po oględzinach wali go klapkiem. Fuj. Żal stworzenia, ale ciągle fuj. Potem pytam panią w recepcji, co to za rodzaj pająka mógł być, a pani od razu wie o czym mówię. To Redback, bliski kuzyn czarnej wdowy. W zeszłym roku mieli tu plagę i musieli przeprowadzić dezynsekcję. To nie jest lokalnie występujący pająk, więc możliwe, że przywieźli go tu ze sobą nieświadomie turyści i zaczął się rozmnażać. Pani zaznaczyła, że choć starali się go pozbyć, to parę egzemplarzy mogło ocaleć. Och, nie będzie luzu pod prysznicem i w toalecie, tylko ciągłe rozglądanie się, czy coś na mnie nie wlezie.
Nareszcie sami.
Czas na szukanie romantycznego miejsca na spędzenie naszego rocznicowego popołudnia. W pobliżu znajdują się Kaskady. Nie jest to miejsce tak popularne jak wielkie wodospady, ale zapowiada się ciekawie. Mały, i prawie niewidoczny parking dobrze wróży. Przemek idzie w sandałach, a ja w klapkach ignorując tabliczkę informującą, że na ten spacer należy założyć całe buty.
Ścieżka początkowo prowadzi przez tlący się las, gdzieniegdzie widać jeszcze małe płomyki wydobywające się z czarnych pni. Później idziemy wzdłuż strumienia, gdzie pożar nie dotarł. Musimy przejść przez strumień dwa razy wdrapując się po ogromnych głazach, oraz przejść kilkadziesiąt metrów strumieniem po oślizgłych kamieniach. Następnie ścieżka wiedzie po niezwykle wyślizganych grzbietach czerwonych skałek – na szczęście moje klapki nadają się do wspinaczki, tylko kostki mam trochę obtarte tu i ówdzie. Ale docieramy do celu. Przed nami niewielki, ocieniony wodospad. Wspinamy się wyżej, żeby zobaczyć rzeczkę wpływającą do wodospadu i widzimy właściwe Kaskady. Woda rozlewa się tu szeroko po skalnych ‘ławach’ , zatrzymuje w niewielkich zagłębieniach wielkości wanny, i spływa niżej po niewysokich progach. Skały są brunatne i pięknie kontrastują z jukami i palmami pochylającymi się z brzegów. Wracamy nad wodospad, rozbieramy się i wchodzimy do doskonale chłodnej wody. Jesteśmy tu sami. Pływamy, siadamy pod wodospadem i dajemy sobie masować barki spływającej wodzie. Piękna sceneria na 13-tą rocznicę ślubu. Obyśmy zawsze mogli tak pięknie świętować nasze rocznice!
W drodze powrotnej spotykamy dziwnego osobnika. Jego skóra jest czarna od sadzy z drzew i błyszcząca od potu. Jest bardzo chudy i niemłody. Ma na sobie tylko brudne, krótkie spodenki i buty. Poza tym nie ma ze sobą nic. Wygląda jakby przedzierał się przez busz przez długi czas. Wita się z nami i pyta którędy iść do Kaskad. Odpowiadamy mu, a on odchodzi szybko nie wdając się w rozmowę. Zastanawiam się, czy ma w kieszeni zapalniczkę.
A miało być romantycznie…
Wieczór spędzamy tradycyjnie sącząc piwo i jedząc skleconą z różnych puszkowanych pyszności kolację. W romantycznym, rocznicowym zamyśleniu obserwujemy jakieś długonogie ptaki wsród żółtych traw i małego kangura pasącego się nieopodal, ale to ropuchy okażą się być gwiazdami wieczoru. Po zmroku co chwilę słyszymy pac, pac zbliżające się z buszu. Nadciąga armia ropuch i już po chwili jesteśmy przez nie otoczeni. Jeden odważny ropuch zbliża się do naszego stolika na metr i siada tyłem do nas. Po chwili zauważamy, że odstrasza od nas inne ropuchy przyjmując różne pozy np.: przywiera do ziemi, jakby przygotowywał się do skoku po czym gwałtownie unosi się i siada jak pies z głową uniesioną wysoko. Nadajemy mu imię Tołdi. Po jakichś dwóch godzinach Tołdi odwraca się znienacka i zjada konika polnego, po czym człapie w stronę naszego stolika. Po drodze zatrzymuje się i wpycha coś do pyska pomagając sobie łapą. Jest już przy mojej nodze. Jako, że ropuchy są trujące nie chcemy żeby się o nas ocierał więc próbujemy go odstraszyć. Okazuje się, że żadne tupanie i szuranie nogami na niego nie działa. Siedzi jak kamienny posąg. Przemek postanawia zmienić taktykę i stuka płaza po głowie pustą plastikową butelką. Słychać puk, puk, puk o czaszkę, ale Tołdi ani drgnie. Daje nam do zrozumienia, że on nie ma naturalnych wrogów i jest praktycznie nietykalny. I on wie, że my wiemy, że on wie. Ale my wiemy, że on nie wie, co robią na kempingach chłopcy biegający wieczorem z kijami.(link do posta nr 14) No Tołdi, dziś ci się upiekło. Gdy pakujemy się do snu Tołdi wolnym człapem odchodzi w las. Nie wygląda na zadowolonego z wizyty. Zdaję sobie sprawę, że cały wieczór rocznicowy poswięciliśmy obserwowaniu ropuchy i komentowaniu jej każdego ruchu. No cóż, mogło być gorzej, mogliśmy się pokłócić, albo co – w końcu to trzynasta rocznica!
Noc jest gorąca i przesycona zapachem dymu.