Klątwa czy udar?
Obawiam się, że dotknęła mnie klątwa Tołdiego. Budzę się z bólem brzucha, mdłościami i zawrotami głowy. Śniadanie zostaje prawie natychmiast zwrócone naturze. Na kawę nawet nie mam ochoty. Liczę, że kąpiel w chłodnej wodzie mi pomoże, bo jeśli to nie klątwa, to na pewno pogarszający się udar cieplny. Jedziemy się zanurzyć pod wodospad Wangi. Jest wcześnie rano więc panuje tu względny spokój. Pływamy patrząc na potężny wodogrzmot – ta nazwa wydaje się wyjątkowo adekwatna do hałasu jaki wydaje spadająca kilkadziesiąt metrów w dół woda. Tu nie można wymasować sobie pleców. Myślę, że taka spadająca masa złamałaby człowiekowi kark jak zapałkę.
Pływając wzdłuż brzegów zbiornika odkrywam cztery wysokie drzewa dosłownie obwieszone nietoperzami, a na dodatek na ich wierzchołkach huśtają się białe papugi kakadu. No, trzeba przyznać, że jest tu bardzo egzotycznie. Podpływam za blisko brzegu, zahaczam stopą o jakieś gałęzie pod wodą i brzydko rozcinam sobie skórę. Krew leci. Dobrze, że nie ma tu krokodyli! Wychodzę z wody, prześlizguję się pod pajęczynami i czuję, że zaczyna mi znów być niedobrze. Kulejąc i krwawiąc biegnę do toalety. Zamknięta, bo pan sprząta i zastawił wejście żółtym znakiem . Walę więc do męskiej. Udając niezachwianą pewność siebie wymijam panów przy pisuarach i zamykam się w kabinie. Po parunastu minutach wykręcania żołądka wychodzę, ale nikogo już tu nie ma. Na podłodze widzę moje krwawe ślady prowadzące od wejścia do kabiny. Czyżbym wypłoszyła towarzystwo?
Nie jest dobrze. To nie jest zatrucie pokarmowe, tylko kolejna faza udaru słonecznego. Po opatrzeniu stopy zastanawiamy się co dalej robić. Nie chcę skracać naszego pobytu w buszu, by jechać do miasta do lekarza. Przemek proponuje, by wrócić do Litchfield Tourist Park i wynająć jakiś klimatyzowany domek, żebym mogła wypocząć w chłodzie i dojść do siebie. Tak też robimy. Niestety tylko małe, wyglądające jak baraki domki są wolne, tzw. tanie kwatery. Bierzemy. Z zewnątrz niepozorne, ale w środku bardzo przyjemne i nowocześnie urządzone, no i przede wszystkim mają dobrze działającą klimatyzacje. W środku panuje miłe 25°C – jaka ulga! Resztę dnia spędzam w łóżku z mokrym ręcznikiem na głowie czytając książkę lub drzemiąc. Przemek czyta na zewnątrz od czasu do czasu wskakując do basenu dla ochłody.
Chłodzimy się
Kolacje postanawiamy zjeść w kempingowym barze, gdyż wygląda, że mają tu całkiem niezłe menu. Zamawiamy burgery, jeden z krokodylego mięsa, a drugi z barramundi (australijska królowa ryb). Barramundi jest pyszna, ale krokodyl to dopiero jest coś! Uważam, że smakowo potwierdza teorię pochodzenia ptaków od gadów. Taki ni pies, ni wydra, a raczej ni to dorsz, ni to kurczak, w każdym razie jest to wspaniałe, białe, soczyste mięso.
Gdy robi się chłodniej, wychodzę na zewnątrz. Przelatuje nad nami nietoperz, potem drugi, piąty, dziesiąty. Po chwili całe niebo przesłaniają setki latających lisów. Lecą na żer. Jeden ląduje na palmie, pod którą siedzimy. Jego błoniaste skrzydła łopoczą jak prześcieradła na wietrze. Nietoperz zaplątuje się w długie, rosochate liście i długo z nimi walczy zanim udaje się mu usiąść tzn. zawisnąć. Nie spodziewałam się, że kojarzący się z ciszą i bezszelestnym lotem zwierz może robić taki rejwach. Strzepujemy z siebie i ze stolika kawałki suchych liści, które postrącał. Oho, przyleciał kolega i natychmiast zaczyna się awantura, bo on chce usiąść tzn. zawisnąć dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzednik. Piski, trzaski, łopoty i z palmy sypią się liście i śmieci prosto na nas. Trzeba się ewakuować pod inną palmę. Po chwilę przegrany nietoperz prześcieradłuje w noc.
Teraz przyczłapują ropuchy. Dzieciaki z kijami zbierają się w grupy więc będzie polowanie. Wolę tego nie widzieć i nie słyszeć. Wracam do środka. Wyjaśnienie dlaczego dzieci polują na ropuchy znajdziesz tu: https://www.kieruneknieznane.com/14-mataranka-i-katherine/
Przed snem wylegujemy się w przyjemnych 25°C naszego klimatyzowanego baraku i postanawiamy obejrzeć w łóżku Killera na tablecie. I to jest jedna z rzeczy, których już nie zrobię w przyszłości. Oglądanie tego filmu zabrało mnie na dobre dwie godziny do Polski, wyrwało mnie z buszu i przypomniało o zimie i innych rzeczach, o których nie myślałam przez ostatnie tygodnie. To był błąd. Myślę nawet przez chwilę, żeby wyjść na zewnątrz, popatrzeć wokół i otrząsnąć się z tego niemiłego uczucia, ale zasypiam szybko i mocno.
A może by tak znów się przegrzać?
Cudownie było wyspać się w łóżku, w chłodnym pomieszczeniu. Rano jesteśmy rześcy i pełni energii. Jeszcze przed śniadaniem kupuję żeton do pralki i wrzucam do niej brudne ubrania. To nasz ostatni dzień w buszu więc trzeba przygotować czyste rzeczy na podróż, bo jutro już będziemy w Darwin, a pojutrze w Sydney.
Wyjęte z pralki po godzinie ciuchy są suche, gorące i …. brudne. Oj, to nie była pralka tylko suszarka. Suszarka z dużym napisem – ’To jest suszarka do prania!’. No i nawet na udar cieplny za bardzo winy zwalić nie mogę, bo lepiej się już czuję.
Po wykonaniu wszystkich prac domowych wybieramy się popływać w Buley Rockhole i mamy szczęście, bo tym razem nie ma tu tłoku. Niewielka rzeka cudnie wije się po czerwonych skałach wśród egzotycznej roślinności. Znajdujemy sobie przyjemny basenik w cieniu eukaliptusa i moczymy się z rozkoszą. Ze zdziwieniem stwierdzam, że na brzegu rosną znajome z Polski rosiczki.
Później podjeżdżamy jeszcze do wodospadu Tolmer. Doczytuję, że zamieszkują tu pytony, które upodobały sobie polowanie na nietoperze żyjące w skałach ściany wodospadu.
Mimo wzmagającego się upału i wczorajszego nasilenia objawów udaru wybieramy się na pieszą wycieczkę do Górnych Kaskad. To tylko 1,7 km. W połowie drogi jest już 42 °C, powypalane drzewa nie dają cienia, powietrze drga od upału, ale myśl o kąpieli dodaje nam sił i wkrótce już delektujemy się kąpielą. Jesteśmy tu sami. Wokół tylko szum eukaliptusów, plusk wody i okrzyki papug.
W drodze na kemping robimy ostanie zakupy spożywcze i wieczór spędzamy tradycyjnie czytając, pisząc i sącząc chłodne piwo. Czuję się nieco lepiej. To nasz ostatni wieczór w dzikiej Australii. Z łzami w oczach patrzymy na przelatujące nad nami ogromne stado nietoperzy. Ach, jak się nam nie chce wracać do cywilizacji!