Pakujemy się w nerwowym milczeniu. Niczego nie możemy znaleźć, walizy nie chcą się dopiąć, włażą do nich mrówki, pot z nas spływa, a muchy doprowadzają do szału. Za pół godziny powinniśmy opuścić pole kempingowe, a my jeszcze planowaliśmy umyć samochód zanim go oddamy do wypożyczalni. Poddajemy się. Nie czyścimy samochodu i postanawiamy, że przepakujemy niesforne bagaże na lotnisku. Ruszamy do Darwin.
30 minut po minięciu jedynej w okolicy stacji benzynowej zaświeca się nam rezerwa paliwa. Nawigacja sugeruje, że trzeba zjechać z głównej drogi do Berry Springs, bo tam jest stacja benzynowa. Jedziemy. Pierwsza niespodzianka – na tejże drodze policja robi rutynową kontrolę trzeźwości i losowo zatrzymuje samochody. Przemek przeliczył wypite wczoraj piwa i jest spokojny. Policja nas zatrzymuje, ale dmuchanie w alkomat kończy się powodzeniem. Druga niespodzianka – stacja paliw jest zamknięta. Trzecia niespodzianka – są tu dwie stacje benzynowe, a nie jedna i druga jest czynna. Czwarta niespodzianka – w drodze powrotnej zatrzymuje nas ten sam patrol policji i Przemek znów dmucha w alkomat.
Będąc już absolutnie pewni, że Przemek jest trzeźwy jak dziecko, mkniemy na północ. Jest już po 12-stej, gdy dojeżdżamy do Darwin. O 3-ciej mamy oddać czysty samochód, ale nie mamy mapy Darwin a GPS nie pomaga w znalezieniu myjni samochodowej. Jedziemy więc do wypożyczalni zapytać o radę. Przemek wraca z biura z miłą panią, która po obejrzeniu Grzesia stwierdza, że jest on zupełnie ok i możemy go oddać bez mycia. Radzi nam żebyśmy pojechali nim na lotnisko i zostawili tam nasze bagaże, wrócili, oddali samochód, a oni zamówią nam taksówkę do miasta. Tak też robimy.
Z czułością poklepujemy naszego Grzesia, który bezpiecznie przewiózł nas przez całą niemalże Australię. Czas się pożegnać.
Darwin
Uwolnieni od bagażu zaczynamy zwiedzanie miasta od Waterfront, czyli części przyległej do morza. Hmm, jak to miejsce opisać? Murowany falochron częściowo odcina maleńką jakby zatoczkę od otwartego morza. Zatoczka jest płytka, wokół zielony trawnik, drzewa i ławki. Z jednej strony do zieleńca przylega spory park wodny z basenami i zjeżdżalniami, z drugiej strony centrum konferencyjne i rząd nowoczesnych budynków mieszkalnych ze sklepami i kafejkami na parterze. Wszystko wygląda jakby zostało wybudowane niedawno. Ludzie wracając z pracy, rozbierają się z garniturów i garsonek, zostawiają swoje rzeczy na ławkach i często w bieliźnie wskakują do wody. My leżymy sobie na trawie pod drzewem i obserwujemy to bardzo zrelaksowane miejsce.
Później, promenadą ponad budynkami spacerujemy w stronę centrum. To tylko kilka zacienionych uliczek, pełnych sklepów i restauracji. Sporo tu młodzieży i turystów. Tu też budynki wyglądają na nowe. Stare budynki niestety zostały zniszczone w 1974 przez huragan Tracy. Zmiótł on 70% miasta z powierzchni ziemi. W Wigilię Bożego Narodzenia tego roku prędkość wiatru osiągnęła 300 kilometrów na godzinę, czyli piąty – najwyższy stopień w skali siły cyklonów. Cyklon Tracy został zakwalifikowany jako najbardziej zwarty cyklon jaki zarejestrowano w historii.
Czas wracać na lotnisko. Jedziemy taksówką. Pan taksówkarz uwielbia upały. Twierdzi, że najlepiej się czuje, gdy powietrze ma ponad 40 ° C i około 90% wilgotności. Gdy jest suchsze, zakłada polar. Dziś jest w polarze. Do Europy raczej nie jeździ, bo jest tam za zimno nawet w lecie. Był parę razy we Włoszech, gdy były tam fale upałów, ale zmarzł.
Na lotnisku długo próbujemy upchnąć tekturową tubę z naszym aborygeńskim obrazem do walizki, niestety bez powodzenia. Ostatecznie Przemek wyczytuje, że bagaż nie liczy się od sztuki, tylko od wagi więc możemy zabrać tubę osobno. Co za ulga.
Ostatnie dni na Czerwonym Lądzie
Lot Jet Starem do Sydney jest bardzo niekomfortowy. Mam obolałe kolana od uderzeń oparcia przede mną, a duża kobieta siedząca obok mnie wypełniła tak szczelnie przestrzeń oddzielającą mnie od przejścia, że widzę tylko jej potężną fryzurę, ramię, biust i wielką gazetę spoczywającą częściowo na moim udzie. Z drugiej strony Przemek wciśnięty pod okno usiłuje zasnąć i oprzeć głowę o moje drugie ramię. Czuję się klaustrofobicznie i po jakimś czasie postanawiam spędzić resztę lotu stojąc koło toalety. W ten sposób udaje mi się szczęśliwie i bez ataku paniki dolecieć do Sydney.
Z lotniska jedziemy pociągiem do tej samej dzielnicy, w której mieszkaliśmy przed podróżą na północ. Jeszcze tylko musimy pokonać 106 schodów – Butler’s Stairs ciągnąc dwie 20-sto kilogramowe walizki, oraz parę plecaków i będziemy mogli się zrelaksować. Zatrzymujemy się w hotelu Mariner – bardzo przyjemne miejsce. Jemy śniadanie, bierzemy kąpiel, kładziemy się do wygodnych łóżek i przesypiamy parę godzin.
Później udajemy się na pocztę wysłać kłopotliwy obraz w tubie do Aberdeen i odkrywamy niemiecką restaurację, gdzie można zjeść kotlety wieprzowe z gniecionymi ziemniakami i zasmażaną kapustą. Niebo w gębie zwłaszcza popite dobrym pszenicznym piwem.
Resztę dnia spędzamy podziwiając ogrody botaniczne i spacerując w okolicach budynku opery. Jest dość chłodno i pochmurno tak jakby aura przyzwyczajała nas do europejskich chłodów. Wieczorem, ubrani w polary idziemy do pubu. To taki dziwny dzień, jeszcze za wcześnie, by wspominać Australię, ale już nie czas, by się nią cieszyć.
Epilog
Rozklekotany busik, co kursuje między tanimi okolicznymi hostelami a lotniskiem zabiera nas w pierwszy etap drogi powrotnej. Cztery tygodnie temu podobny pojazd przywiózł z lotniska dwóch osobników, którzy po raz pierwszy postawili swoje stopy w Australii. Czy się im podobało? Tak, są zachwyceni, bo odkryli Australię. To nieważne, że ktoś już to zrobił, że ktoś już tu był i opisał, opowiedział, sfilmował, a nawet się osiedlił. Doświadczyć własnymi zmysłami, to odkryć na nowo. To mieć swoją Australię, swoją opowieść, swój aborygeński dream. Australia w mojej opowieści pali słońcem, śpiewa cykadami, muska skrzydłami papug, rani stopy, tętni magią, walczy o życie, odbiera życie. Nowe przeplata się z rzedwiecznym, żywi z duchami przeszłości, przyroda jest zbyt potężna, by ją ignorować, a za błędy płaci się tu wysoką cenę. Dla mnie jest to nowy świat, gdzie każde źdźbło trawy, każdy liść, każda mrówka, każdy ptak, człowiek wszystko jest inne niż to, co znam. Jakie uczucia towarzyszyły mi w podróży? Zachwyt, entuzjazm, radość, spokój, ciekawość, podziw, zmęczenie, lęk. To były cztery tygodnie, przeżyte tak wspaniale, że nie wyobrażam sobie nie pragnąć powrotu do tego stanu, nie pragnąć powrotu do Australii. I wrócimy tu, niebawem. I ciąg dalszy historii nastąpi.
Dwa lata później, wynajęliśmy samochód z napędem na cztery koła i zjechaliśmy z utartych szlaków Outbacku. Jak było? Czy lepiej? Na pewno inaczej. Zapraszam na kolejną opowieść. Cykl będzie się nazywał Australia off Road.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Pokryci prochem Aborygeni zastygli w cieniu eukaliptusa patrzą na mijający czas.
Zachwycajaca podroz i wspanialy opis. Czuje sie jakbym wrocila z podrozy z Wami. Kazdy z postow byl dla mnie jak nagroda. Ciesze sie ze macie jeszcze 3 ppdroze do opublikowania 🙂