Mechanik z Alice

Poranne pakowanie przebiega planowo i bardzo sprawnie. Jesteśmy podekscytowani, bo dziś jedziemy do miasta. I to do jakiego! Mamy sprawę do załatwienia w Alice Springs – najbardziej centralnie i odludnie położonej aglomeracji w Australii. Zakładamy więc czyste, wyjściowe ubrania – nie żebyśmy normalnie  chodzili brudni i obdarci, ale nie codziennie zmienia się szorty i czyści sandały z wszędobylskiego czerwonego pyłu. Wypucowani, z błyszczącymi okularami przeciwsłonecznymi na nosach i odświeżonymi na mokro kapeluszami na głowach ruszamy w drogę. Za jedyne 200 kilometrów znajdziemy się w położonym między Pustynią Simpsona, a Górami MacDonnella artystyczno-kulturalnym sercu kontynentu, żeby…odwiedzić mechanika. 
Uznajemy, że każda okazja jest dobra, zreszta za parę dni znów będziemy tędy przejeżdżać i wtedy spędzimy tu więcej czasu.

Obrzeża Alice (bo tak miejscowi nazywają to miasto) stanowią zaplecze techniczne dla całego rejonu. Sklepy z częściami do maszyn i pojazdów, różne warsztaty i hurtownie przeplatają się tu z prywatnymi domami i farmami. Bez trudu znajdujemy wypożyczalnię Britza i Przemek zdaje mechanikowi barwne sprawozdanie z naszych dotychczasowych doświadczeń z odgłosami dochodzącymi z Grzesia. Opisuje, jak to Grześ rzęzi, gdy się przyspiesza, jak wyje, gdy zwalnia oraz brzęczy i terkocze, gdy wrzuca się na luz.

Mechanik słucha i potakuje udając szczere zainteresowanie, ale jego postawa i coś niecierpliwego w drobnych gestach i przestępowaniu z nogi na nogę mówią – ‘Skończ pan panie tą historię, bo słyszę to już dzisiaj po raz dziesiąty’. Gdy Przemek robi wdech, przed następnym zdaniem, mechanik szybko wyciąga rękę po kluczyki mówiąc ‘ Najlepiej jak się sam przejadę i sprawdzę, co się dzieje’. ‘I jeszcze piszczy, gdy jedzie z górki!’ dorzuca Przemek, ale mechanik już nie słyszy, bo naciska mocno pedał gazu i odjeżdża pozostawiając nas w obłoku kurzu.

Zadowoleni z super szybkiej obsługi, kupujemy mrożoną kawę w kartonikach-cudownie chłodzący i dodający energii płyn i zasiadamy do degustacji. Wyciągamy papierosy, przekłuwamy słomkami zafoliowane otworki i zasysając słodką dawkę kofeiny zastanawiamy się, czy dostaniemy inny samochód na dalszą podróż i ile czasu zajmie nam przepakowanie naszego majdanu.

Po dziesięciu minutach mechanik z impetem wjeżdża Grzesiem na parking i hamuje gwałtownie. Wyskakuje z szoferki i szczerzy się do nas. Podchodzimy szybko i jak zaniepokojeni rodzice pytamy, jak bardzo jest źle z naszym Grzesiem. ‘Nic nie słyszałem, absolutnie nic’ – Obwieszcza. Ale jak to? Przecież słyszeliśmy, zwłaszcza Przemek słyszał, ja może tak nie zwracam uwagi, bo zawsze bujam w obłokach, ale Przemek ma świetny słuch. Mechanik odpowiada na to, żeby się niczym nie martwić i zapewnia, że wszystkie kampery jeżdżące po drogach Australii, przemierzające setki kilometrów dziennie mają trochę luzów tu i ówdzie, ale zazwyczaj są niezawodne.

No to mamy problem, to znaczy Przemek ma. Problem, którego nie da się rozwiązać nawet przy pomocy 100 rolek papieru toaletowego (tych, co nie wiedzą, jakie problemy rozwiązuje papier toaletowy, odsyłam do poprzedniego wpisu). 

Z lekką nutą niepewności zabieramy Grzesia Brzęczyszczykiewicza w dalszą podróż.

Grzesiowi udaje się przekroczyć Zwrotnik Koziorożca.

lajkrze przez świat

Teren staje się coraz bardziej suchy. Od jakiegoś czasu nie widzimy już termitier, ani rozjechanych kangurów. Czerwona ziemia upstrzona jest gęsto suchymi kępami traw i tylko nad brzegami wyschniętych, okresowych rzek wegetują cierpliwie gum trees (eukaliptusy). Żar leje się z nieba. Zazwyczaj w miejscach, gdzie panują długotrwałe upały wszystko jest wypalone i wypłowiałe od słońca, nawet niebo jest zazwyczaj blade, ale nie tutaj. Tutaj ziemia jest ogniście czerwona, wręcz wygląda jakby była wilgotna, a błękit nieba jest nasycony i świeży. 

Czas na odpoczynek i lunch. Zjeżdżamy na przydrożny parking ze stolikiem piknikowym. Zauważamy, że nie jesteśmy tu sami, bo w cieniu drzew majaczy jakaś strasznie wychudzona sylwetka w obcisłym stroju z kolorowej lajkry (lycra). Jest i rower, co wyjaśnia lajkrę. Podchodzimy przywitać się. Z bliska mężczyzna wygląda jeszcze mizerniej, niż z daleka. Spod kasku wygląda wysuszona przez słonce i wiatr twarz, a jego usta są tak spierzchnięte i popękane, że nawet nie czuje spacerujących po nich kilku much. Na nosie ma okulary korekcyjne, które pomniejszają głęboko osadzone i na stałe już przymrużone od słońca oczy.

 – Hola – Wita się z nami po hiszpańsku.

 – Hola – Odpowiadamy – Z daleka pedałujesz?

 – Z Hiszpanii – Mówi.

 – Jak to z Hiszpanii? – Pytamy.

– Wziąłem dłuższy urlop, kupiłem rower i pojechałem w stronę Australii. No i tak jechałem, aż przejechałem całą Europę i Azję. Potem wskoczyłem z rowerem na statek i dotarłem do Darwin w Australii. Stamtąd osiemnaście dni drogi i już jestem tutaj.

– Nie do wiary, to prawdziwy wyczyn. A gdzie śpisz człowieku? Na tej trasie jest tylko parę miasteczek. Dni są upalne, ale noce są przecież bardzo zimne?

– Na parkingach. Jak Aborygeni. Asfalt jest gorący po całym dniu, to fajnie grzeje śpiwór od spodu.

– I co dalej, jak już przepedałujesz Australię z góry na dół?

– Hmmm, będę musiał coś wymyślić, w przeciwnym razie czeka mnie powrót do pracy w biurze.

Oto świetny przykład na to, jak praca może zmotywować do najbardziej niewyobrażalnych wyczynów. Wystarczy mieć jej dosyć. Obliczyliśmy, że człowiek ten przemierza około sto kilometrów dziennie w temperaturach, które w dzień dochodzą tu do 40 stopni C. 

Prosto i w prawo.

Dzisiejszy dzień jest szczególny również dlatego, że będziemy skręcać. Brzmi dziwnie, ale od paru dni jedziemy prosto z północy na południe poruszając się po Stuart Highway. Dziś będziemy skręcać w prawo, na Lasseter Highway, w stronę Uluru. Skrzyżowanie znajduje się w miejscowości Ghan, 200 kilometrów od Alice.  Potem jeszcze 160 kilometrów do naszego następnego postoju w Curtin Springs.

Świat za zakrętem nie zmienia się znacząco. Nowością jest pojawienie się białych placków suchych słonych jezior oraz potężna góra stołowa zarysowująca się na horyzoncie – Mount Conner. Robi się trochę wietrznie, na niebie pojawia się coraz więcej chmur, pogoda się wyraźnie psuje. Czyżby miało padać?

Curtin Springs – miejsce z historią.

Zanim rozpęta się to, na co się zanosi docieramy do Curtin Spring – jednego z najbardziej kultowych miejsc na naszej trasie. Czym jest to miejsce? 

 Curtin Spring to dzierżawiony od państwa obszar o powierzchni ponad 416 tysięcy hektarów przeznaczony do hodowli bydła. W 1956 przybyło tu małżeństwo Peter and Dawn Severin z  małym synkiem Ashley, by się osiedlić i rozpocząć własną hodowlę. Przez wiele dni podróżowali pylistymi drogami ciężarówką zawierającą  cały ich majątek, aż przybyli do środka pustkowia. Czekała tu na nich blaszana chata, po poprzednim właścicielu. Gdy Peter zapytał swoją żonę, co myśli o tym miejscu, ich nowym domu, odpowiedziała krótko, że nie ma dla niego dobrych wiadomości i że nie zamierza tutaj zostać.

Gdy rano, następnego dnia Peter się obudził, nie znalazł swojej żony, ani synka w domu. Wyszedł na zewnątrz i zobaczył ich spakowanych, czekających przy drodze na ‘okazję’, żeby ktoś zabrał ich z powrotem, tam skąd przyjechali.  Peter wiedział, że ta ucieczka nie ma szans powodzenia, więc nawet nie próbował odwodzić Dawn od jej planów. Wróciła na obiad. To znaczy zapewne przed obiadem, bo musiała go ugotować. W ciągu kolejnych 12 miesięcy ich dom minęło sześciu przejezdnych.

Natura powitała ich na półpustyni przyjaźnie i niedługo po ich przybyciu spadł deszcz, całe 2.5 cm. Wyobrażam sobie ich podekscytowanie i radość, potem nie padało przez 9 lat. 

Państwo Severin byli jednak twardzi i operatywni. Zanim rozpoczęły się pierwsze zorganizowane wycieczki do Uluru (Ayers Rock) w 1957, Curtin Springs miało już dystrybutor paliwa i parę miejsc noclegowych. Ich farma rozwijała się, jak również baza noclegowa i zaplecze dla podróżnych. Z czasem otwarli mały sklepik i wybudowali dom z kamienia. Przez lata ciężkiej pracy, doświadczyli strat i zysków, wylali morze potu i sporo łez, ale stworzyli przyjazną człowiekowi oazę na pustyni, która ułatwiła podróżowanie do tej części Australii.

I my korzystamy  z owoców pracy państwa Severin zatrzymując się tu dziś na noc. Stacja benzynowa ma już parę dystrybutorów, a na miejscu ich blaszanego domu znajduje się przyjemny bar. Pracuje tu sporo młodych ludzi. Po kempingu oprowadza nas drobniutka Chineczka w wielkich okularach. Przyjechała tu na pół roku, żeby popracować i doświadczyć życia na Outbacku. Jesteśmy zaskoczeni niskimi cenami za nasze stanowisko, a także tym, że jest tu też możliwość kempingowania za darmo, gdy nie korzysta się z wody i prądu.

Dzikie śliwki mają piękne pestki. Zrobię z nich naszyjnik.

Zasiadamy przy stoliku i chłodzimy się zakupionym przed chwilą piwem prosto z lodówki. Zza samochodu sąsiadów wychyla się mały łepek na długiej szyi, potem jedna cienka noga i druga, a po chwili wielkie emu w całej okazałości człapie w nasza stronę. I znów gratka dla fotografa, bez ruszania się z miejsca!

Burzliwa kąpiel.

Wiatr wieje coraz mocniej i pędzi tumany kurzu, a daleko na zachodzie ścianę ciemnych chmur rozcinają pojedyncze błyskawice. Postanawiamy wziąć szybko prysznic i schronić się w samochodzie. 

Prysznic kosztuje 3 dolary. No cóż, woda jest tutaj w cenie. Budynek z łazienkami i toaletami przylega do wielkiego parkingu przy drodze. Wygląda solidnie, ale okazuje się, że kabiny prysznicowe są na nóżkach, a tylko frontowa ściana budynku jest murowana. Pod prysznicami hula wiatr i zasypuje stopy piachem. Nie ma wieszaków na ubrania i ręczniki, więc przerzucam swoje rzeczy przez drzwi i przytrzymuję je jedną ręką, żeby wiatr ich nie porwał. Odkręcam wodę. Zimna jak lód. Zawijam się w ręcznik i biegnę do kabiny obok. Tutaj też leci zimna woda, więc wracam. Szybko się namydlam i spłukuję pobrzękując zębami. Jedną ręką nadal trzymam świeże ubranie, a drugą się wycieram. Gdy jestem już ubrana patrzę na stopy i widzę, że całe są znów oblepione czerwonym kurzem. Odkręcam wodę i wystawiam stopę pod wodę. Niespodzianka! Woda jest gorąca!

Przemek miał podobne doświadczenie pod prysznicem, z tą tylko różnicą, że nie trzymał ubrań ręką w czasie kąpieli, więc gdy skończył ablucje, nie miał się w co ubrać. Na szczęście ręcznik nie został porwany i nie musiał szukać swojej bielizny w kompletnym negliżu.

Toalety. Widok z tyłu.
Toalety. Widok z przodu.

W oczekiwaniu na deszcz.

Robi się ciemno, grzmi i błyska się. Siedzimy w kabinie samochodu i czekamy na kataklizm. W końcu zaczyna padać. Pac, pac. Wielkie krople deszczu uderzają w dach. Pac, pac pac przez dwie minuty i zapada cisza. Tylko wiatr jeszcze podwiewa. W oddali pojawiają się koślawe słupy dymu. To pali się busz. Miał być deszcz, jest pożar. 

Wysuszona ziemia wyczekiwała Tęczowego Węża – dobrego bóstwa, które dotykiem swojego wilgotnego ciała przywraca życie,  ale się nie pojawił. Jego miejsce zajął Pilirin – bóg ognia. Za czasów Daydreams, (czyli dawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie wie kiedy, ale wiadomo, że był to początek wszystkiego), Pilirin nauczył ludzi pocierać dwa patyki o siebie tak, żeby obudzić w nich duchy krzeszące iskry. Od tego czasu Aborygeni mogą ogrzać się przy ognisku i ugotować strawę.

W zamian za te dobrodziejstwa, pomagają Pilirinowi wypalać busz. Sztuki tej uczyli się przez wieki i jej tajniki przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Umiejętne wypalanie, to nie niszczenie, a oczyszczanie. Wykonane o specyficznej porze roku, przy odpowiedniej pogodzie i wietrze, tak żeby można było kontrolować pożar, przynosi przyrodzie wiele korzyści. Jest jak rozbijanie skorupki po to, by mogło się wykluć nowe, bardziej urozmaicone życie. Dlatego Pilirin nie kojarzy się tutaj ze śmiercią, lecz z nadzieją i życiem.

Po bajce na dobranoc, czas na sen. Trzeba dobrze wypocząć, bo jutro przed nami nie tylko jazda samochodem, ale i długa piesza wycieczka dookoła góry Uluru. Będzie to najdalszy i najbardziej wyczekiwany punkt naszej podróży. Uluru, znane nam tylko ze zdjęć, zostanie zbadane przez nas organoleptycznie.  Mamy nadzieję, na dużo wrażeń i kolejną porcję aborygeńskich historii.

5 3 votes
Ocena Wpisu
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze