Drzewo 'duch’.

Śnieżnobiałe pnie drzew mocno się odcinają od czerwieni skał i błękitu nieba. Muszę obejrzeć te cuda z bliska. Zatrzymujemy samochód. Kilka pięknych Ghost Gums, czyli eukaliptusów duchów uczepiło się podłoża w tej niewielkiej dolince. Ich pnie wydają się nie mieć kory. Wygląda to jakby surowe, jasne i dziwnie pomarszczone drewno zostało upudrowane na biało. Dotykam pnia. Mam całe dłonie pokryte jasnym proszkiem, który ma dziwny, słodki zapach. To słynne drzewa duchy. Skojarzenie to bierze się prawdopodobnie stąd, że biały puder odbija intensywnie światło księżyca i przy lekkim wietrze drzewo w nocy wygląda jak poruszająca się biała zjawa. Aborygeni mówią, że gwiazdozbiór Krzyż Południa to właśnie Gum Tree, na którego gałęziach przysiadły dwie białe kakadu. Podoba mi się to porównanie.

Ghost Gum, eukaliptus
Ghost Gum, eukaliptus 'Duch’


Zaginięcie, morderstwo i UFO.

Wracamy na trasę, ciągle jedziemy wyboistą szutrówką, a odgłosy z paki samochodu stają się coraz głośniejsze i bardziej niepokojące. W końcu się zatrzymujemy się, by sprawdzić co się stało. Wygląda na to, że rozpadły się półki, na których leży nasza pościel, składany stolik i krzesła. Nie mamy śrubokrętu, żeby to porządnie naprawić, więc Przemek nożem dokręca ile się da, a pozostały luz uszczelniamy papierem toaletowym… I znów się papier toaletowy przydał!

Dojeżdżamy do Stuart Highway i skręcamy w lewo. Od teraz będziemy się poruszać na północ, w stronę Darwin. Droga wygląda dość monotonnie na tym odcinku. Czerwona ziemia, suche trawy, rachityczny busz i obłędnie niebieskie niebo.

Dojeżdżamy do Dunmarra. To kolejny roadhouse z zapleczem kempingowym. Dunmarra to przyjemne, czyste i popularne miejsce. Zatrzymujemy się tu tylko na chwilę, żeby odpocząć i zjeść nasze nudle codzienne. Towarzyszy nam upał 39°C oraz stado krzykliwych ptaków, podobnych trochę do kawek. Nazywa się je tu apostołami, bo przebywają zazwyczaj w grupach po dwanaście sztuk.

Apostoły
Apostoły

Nigdy nie słyszałam stada ptaków, które prowadzi ze sobą tak intensywne rozmowy. Z intonacji ich głosów można wręcz rozpoznać, że któryś z nich zadaje pytanie! Ptaki te żyją w małych komunach, a w czasie lęgów cała paczka opiekuje się jednym tylko gniazdem, wszystkie ptaki na zmianę wysiadują pisklęta oraz je karmią.
Wyczytuję na tablicy opisującej historię tego miejsca, że zdarzyła się tu tragedia. W 1993 roku ośmioletni syn właścicielki poszedł z rodzeństwem szukać konia, który im się zerwał, odłączył się od grupy i zaginął. Chłopca poszukiwało ponad 1000 osób; rodzina, policja, okoliczni farmerzy oraz turyści. Poszukiwania trwały 2 tygodnie. 23 kilometry od domu znaleziono jego zwłoki. Zmarł z wyczerpania i odwodnienia. Moje rozmyślania nad losem chłopaka przerywa mocno wysuszony i okolczykowany szef pola kempingowego. Poleca, żebyśmy koniecznie zatrzymali się po drodze do Mataranki w pubie zwanym Różowa Pantera (Pink Panther Pub). To podobno najbardziej kultowe miejsce w tej części Australii (albo też na tym odcinku Stuart Highway, co wychodzi na jedno…). To takie australijskie, żeby rekomendować pub, który znajduje się jedyne 822 kilometry stąd! Ale oczywiście odwiedzimy.

Apostoły w akcji.

Kończy się nam paliwo. Sprawdzamy na mapie, gdzie jest najbliższa stacja paliw. Jest stacja 60 kilometrów stąd w miasteczku Barrow Creek, miejscu niecieszącym się najlepszą reputacją. Parę lat temu została w okolicy napadnięta para brytyjskich turystów. Jedno z nich przeżyło. Zaatakował ich i próbował porwać miejscowy psychopatyczny mechanik. Chłopaka zastrzelił na miejscu, dziewczyna po jakimś czasie uciekła. Mechanik został ujęty i odsiaduje dożywocie. Nie było to jego pierwsze morderstwo.

Barrow Creek
Barrow Creek
Barrow Creek
Barrow Creek, dystrybutor jakiegoś paliwa.

Samo Barrow Creek, no cóż, liczy w porywach do 11 mieszkańców. Wszyscy oni pracują na stacji benzynowej połączonej z warsztatem, barem i motelem. W przeszłości była tu stacja telegraficzna, ale ciągłe konflikty z miejscowymi przyczyniały się raczej do powiększania cmentarza, niż do rozbudowy osady. Podjeżdżamy do stacji. Z prawej strony do budynku doklejony jest zadaszony taras. Siedzi tu kilkunastu Aborygenów przy piwie. Z lewej strony budynku wala się trochę rupieci i stoi spory zbiornik wody. Jest tu jeden zardzewiały dystrybutor, na którym nie jest napisane, co dystrybuuje. Nie jest on też połączony z kasą w środku, więc trzeba zapamiętać za ile się wlało paliwa. Przemek tankuje i wchodzi zapłacić, a ja jak zwykle biorę się za mycie przedniej szyby, która pokryła się już sporą warstwą rozpłaszczonych owadów. Pod ścianą budynku stacji kuca wytatuowany, chudy gość i grzebie coś przy starej kosiarce. Mam nadzieję, że nie będzie chciał pogadać. Nie czuję się tu zbyt bezpiecznie. Niestety patrzy na mnie mrużąc oczy od słońca, wyciera ręce w szmatę i zagaduje:

– Hej, skąd jedziecie?

– Z okolic Alice Springs – odpowiadam.

– A dokąd to się udajecie? – pyta.

Niekoniecznie, chcę wchodzić w szczegóły, więc mówię, że na północ, do Darwin. To jeszcze parę dni drogi, ale ogólnie to prawda.

-Już późno – mówi – gdzie dziś śpicie?

No nie! Bynajmniej nie chciałabym mieć gości z Barrow Creek na kolacji. A już broń Boże przy piwie! Żeby już Przemek wyszedł. Wychodzi, a w zasadzie podbiega do dystrybutora i powtarzając coś do siebie biegnie z powrotem do środka.

– Mój mąż by ci powiedział, gdzie dziś nocujemy, ja nigdy nie pamiętam tych australijskich nazw. Coś chyba na ‘N’- mówię.

– Na ‘N’ hmmm, nie kojarzę nic w pobliżu na ‘N’ paniusiu – mówi – Może Tennant Creek?

Wiedziałam, że się domyśli. Tu przecież nie ma nic innego w promieniu 300 kilometrów. Przemek wychodzi, ufff.

– O, i jest już mój mąż – mówię z ulgą.

W tym momencie, nie wiadomo skąd pojawia się inny osobnik, równie chudy i wytatuowany, tyle, że w odróżnieniu od pierwszego nie ma ani włosów, ani zębów. Jego skóra jest spocona i ciemna od smaru. Wygląda na łotra, co szuka zaczepki.

Witamy się z udawanym luzem, odpowiadamy zdawkowo na uprzejme zapytanie, gdzie podróżujemy i wskakujemy do samochodu. Troszku tu straszno. A może to tylko normalni, spokojni mieszkańcy Barrow Creek, którzy interesują się turystami, bo to jedyna ich rozrywka?

Paręset metrów dalej rozjeżdżamy ptaszka. I kto tu teraz jest teraz ten zły?

Następny przystanek, to najczęściej odwiedzane przez UFO miejsce w Australii -Wycliffe Well, samozwańcza stolica UFO entuzjastów. Jest tu sklep, gdzie można zakupić pamiątki, oraz pole kempingowe. Podobno trzeba mieć szczęście, żeby spędzić tu noc i nie zobaczyć latających spodków. Niezła reklama! Sądząc po fatalnych recenzjach, oraz zdjęciach przesłanych przez gości, najwięcej niezidentyfikowanych obiektów, można spotkać w kempingowych łazienkach i kuchni w postaci podejrzanych plech i narośli. Robimy parę pamiątkowych fotek i opuszczamy ten niezwykły przybytek.

Parę godzin później jesteśmy już na schludnym kempingu Tennant Creek, i zasiadamy na wieczorne piwko przy dźwięku zraszarki do trawy. Nieco niepokojące jest ustawienie tej zraszarki. Woda leje się bezpośrednio do skrzynki elektrycznej. No cóż. Co kemping to obyczaj.

Przemek wymyśla rymowankę ‘Użyj piwa zamiast błyszczka, a uśmiech ci nie zejdzie z pyszczka’. No to psyyt!
Następnego dnia wyruszamy do Mataranki. Nasza kempingowa sąsiadka, bardzo hippisowska, zdaje nam entuzjastyczną relację z pobytu w Matarance i gorąco poleca wybranie się do Bitter Springs. Tak też zrobimy. Póki co, porozglądamy się po Tennant Creek.

Tennant Creek i Różowa Pantera.

Tennant Creek powstało przy kopalni złota. Kopalnia jest już zamknięta. W pobliżu wejścia stoi trochę starych maszyn i samochodów transportowych. Trudno to nazwać muzeum. Nie wiem, czym trudnią się tutejsi mieszkańcy. Miasteczko wygląda jakby kiedyś miało sens, ale dawno temu już go zgubiło i teraz powoli się wyludnia. Władze straciły zainteresowanie tym miejscem, turyści nigdy go nie mieli. Trzy tysiące mieszkańców zapewne świadczy sobie wzajemnie usługi i tak jakoś trwają. Natrafiamy tu na ulicę Kaczinskiego. Kim był? Nie wiemy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy Jeziorze Lake Mary Ann. Niespodziewanie duży zbiornik wodny jak na taką suchą okolicę. Atmosfera jak w parku. Co prawda zamiast łabędzi po jeziorze pływają tu pelikany, a przy ławeczkach białe kakadu szukają okruchów.

Tankujemy Grzesia i ruszamy w dalszą drogę, choć pan na stacji benzynowej gorąco poleca dopompowanie powietrza do opon, bo jak twierdzi, powietrze w Australii jest jeszcze za darmo. Do Matarnanki jest jakieś 570 kilometrów. Jedziemy długo bez przystanku, aż dojeżdżamy do Elliott. Wyschnięte, blaszane miasteczko, ale ma deptak i zachęca do jakiegoś spaceru po lesie. Mijamy parę bungalowów i stację benzynową bez paliwa. Parę metrów dalej jest stacja BP z toaletami, sklepem, barem i posterunkiem policji. Całe miejsce jest oblężone przez Aborygenów. Siedzą, pod drzewami, na trawniku, na murkach, przy stolikach. Są tu całe rodziny, z dziećmi i psami. Starzy, młodzi, często brudni i nieuczesani. Obserwują przyjezdnych, ale ich nie zaczepiają. Kilku policjantów rozmawia z nimi po przyjacielsku. Żartują i śmieją się. Pewnie się znają. Robimy krótką przerwę, by rozprostować nogi i jedziemy dalej.

termitiery
Termitiery dzikie.

Krajobraz powoli się zmienia, trawa staje się wyższa i gęstsza, a drzewa dorodniejsze. Często mijamy skupiska białych ‘drzew duchów’ (ghost gums), a od czasu do czasu pomiędzy eukaliptusami rośnie pojedynczy okaz drzewa o pniu wyglądającym jakby był zrobiony ze starego złota. Drzewa te są niewysokie, mocno powykręcane i bardzo proporcjonalne. Wyglądają jakby je wykuł z metalu jakiś artysta kowal. Pojawia się też coraz więcej termitier, często wystrojonych w koszulki.

termitiery
Termitiery cywilizowane.

Parę godzin później widzimy przy zjeździe z głównej drogi sporych rozmiarów różową panterę pilotującą staromodny wiatrakowiec. Druga jest usadowiona przed wejściem do pubu w fotelu. W ręce dzierży puszkę z piwem.

Dla nas jeszcze za wcześnie na psssyt, ale zimna Cola nie zaszkodzi. Wchodzimy. Łoł, ale tu cudów nawieszano no ścianach! Pamiątki różnej maści pokrywają wszystkie powierzchnie pionowe, jak również dyndają z sufitu. Niektóre są niezwykłe, powiedziałabym przedstawiające wartość kolekcjonerską, inne natomiast mogą mieć wartość sentymentalną, jak na przykład sporych rozmiarów biustonosz rozpięty w rogu sali (rozmiar miseczek co najmniej D). A wszystko to oprószone kurzem outbacku i zasznurowane na sztywno pajęczynami. Jest tak gorąco, że łzawią mi oczy. Temperatura ponad 40°C. Wychodzimy na werandę. Tu, jak w westernie, w wiklinowym fotelu siedzi dziadek w kraciastej koszuli (obok białego misia w wózku inwalidzkim) i sączy piwo.

– Hello, co słychać? – zagaduję.

– Straszliwy upał dzisiaj – mówię i prawie się przewracam z osłabienia.

– Upały to dopiero przyjdą panienko. Na razie mamy przyjemną wiosnę. Jak dochodzi do 50°C to można zacząć narzekać.

Larrimah, Pink Panther Pub
Larrimah, Pink Panther Pub

Zostawiam to bez komentarza, bo jeszcze nie wiem, czy to żart, czy też pan naprawdę rozkoszuje się wiosną. (Później sprawdzam średnie temperatur w tej okolicy, no i faktycznie, mamy dziś dość chłodno…). Na tyłach pubu znajdujemy małe zoo, a przy basenie z krokodylem spotykamy właściciela tego przybytku. Kiedyś był długowłosym hippisem – widzieliśmy zdjęcia w pubie – teraz to starszy pan. Skromnie mówi, że zoo to jego hobby. Tradycyjnie czochramy parę przyjacielskich kangurów i zlani potem wracamy do samochodu. Bardzo klimatyczne miejsce. Bardzo.

Larrimah, Pink Panther Pub

Mataranka.

Docieramy do Mataranki. Roślinność zmieniła się na zdecydowanie bardziej tropikalną. Otaczają nas palmy i dzikie pnącza. Pole kempingowe znajduje się 500 metrów od gorących źródeł. Rozbijamy obozowisko i schładzamy się zimnymi napojami. Jesteśmy wykończeni, ale perspektywa kąpieli jest zbyt kusząca, by się jej zbyt długo opierać. Zakładamy klapki, zarzucamy ręczniki na ramiona i klapiemy przez busz w poszukiwaniu kąpieliska. Papugi przelatują nad naszymi głowami, gdy idziemy ścieżką wzdłuż bagienka porośniętego liliami wodnymi. Mijamy zdechłego żółwia, kangury snują się tu i ówdzie aż w końcu naszym oczom pojawia się widok tak cudny, że w pierwszej chwili myślę, że dostałam udaru cieplnego. Busz przecina wolno płynący, głęboki strumień, czy też może kilkanaście połączonych bajorek. Woda jest krystalicznie czysta i turkusowa. Na brzegach kłębią się potężne korzenie drzew, ale dno rzeczki jest piaszczyste i czyste. Musi tu być ponad dwa metry głębokości. Przy brzegu spacerują majestatyczne ibisy.

Po drewnianych schodkach opuszczamy się powoli do wody. Podobno temperatura wody waha się tu pomiędzy 30-34°C, przy dzisiejszym upale wydaje się jednak cudownie chłodna. Choć woda wygląda jakby stała nieruchomo, to prąd jest tu jednak dość silny, dajemy się mu unosić i płyniemy wolno podziwiając dżunglę. Nie ma tu nikogo oprócz nas, nie ma tu nawet owadów. Z powrotem płynie się ciężko, ale przecież mamy czas. Woda masuje nasze zdrętwiałe po wielu godzinach siedzenia w samochodzie ciała. Co za rozkosz.

Mataranka

Wracamy zrelaksowani na kemping i przy kolacji słuchamy odgłosów lasu. Grupy ropuch złażą się w pobliże kranów z wodą, by posiedzieć na wilgotnej ziemi, przychodzi też parę małych kangurów sprawdzić, czy nie mamy dla nich owoców. Jest ciemno, i z każdej strony dochodzą nas dziwne dźwięki. Dźwięki nieznajome. Co chwilę świecę latarką chcąc zobaczyć, co to za istota chrumka, czy też chrupie w pobliskich krzakach. Nagle słyszymy głośne pac, pac, pac, pac. A to co? Coś na nas spada, coś dużego i drapiącego! Jakieś ogromne owady. To gigantyczne pasikoniki, spadają z nieba jak jakaś biblijna plaga. Teraz jak już wiem, co to, to mogę się uspokoić. Pasikoniki nie są na mojej liście istot wywołujących panikę, ale robię się już trochę nerwowa, bo czuję nadmiar napierających i wyłaniających się ze zmroku nieznanych i zaskakujących stworzeń. Teraz słyszę dźwięk, który może wydawać tylko jakieś duże zwierzę (np.: krokodyl, jak sądzę, choć nigdy nie słyszałam odgłosu paszczowego) dochodzący spod naszego samochodu. Wyraźnie słyszę jakieś potworne mlaskanie, czy też cmokanie. Na szczęście Przemek stoi tuż przy samochodzie, więc może mnie uratuje!

Mataranka

– Czy ty to słyszysz kochanie, o matko! Co to do cholery może być?! Słyszysz to?? – prawie krzyczę.

– Ale co? – pyta Przemek, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

– No to mlaskanie bestii, gdzieś spod samochodu!

– Kochanie, to? – Przemek milknie i dźwięk się znów pojawia.

– Tak, tooo! – wołam nieco histerycznie.

– To moje mokre klapki kochanie. Wybucha śmiechem mój drogi małżonek i z mlaskiem porusza stopami.

To tyle emocji na dziś. Czas na sen. Jutro przyjrzę się wszystkiemu przy świetle dziennym i nie dam się więcej nabrać.

0 0 votes
Ocena Wpisu
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze