Góry bez szczytów.

Wrrrrrrr- zawarczał budzik! 5.30. Ale zimno. Z ust unosi się para. Tak zimno, to jeszcze nam w Australii nie było. Wysuwamy głowy z kampera i zderzamy się ze ścianą lodowatego powietrza. Temperatura wynosi 2°C. Wiedzieliśmy, że noc będzie chłodna, więc założyliśmy podwójne skarpety, getry, polary i czapki. Teraz wizja wypełznięcia z tych ciepłych pieleszów wydaje się nie do przyjęcia. Stwierdzamy, że jak poleżymy jeszcze godzinę, to nic się nie stanie poza tym, że będziemy musieli pozbierać się później w ekspresowym tempie i zrezygnować z porannego prysznica. Damy radę. Wsuwam się głębiej w śpiwór i szczelnie zatykam otwór.
Wrrrrr 6.30. Wypełzam sprawdzić temperaturę. Jest 8 stopni. No proszę. Warto było poczekać. Ciągle jest chłodno, ale to zmusza nas do szybkiego działania. Dziś nie rozkoszujemy się kawką, bo kawka stygnie w parę minut. Niecała godzina i jesteśmy gotowi. Wolno ruszamy Grzesiem w stronę bramy. Papugi już się obudziły i wrzeszczą wniebogłosy. Alejkami, w stronę łazienek, ospale człapią starsze babeczki w kolorowych szlafrokach i z wałkami we włosach. Witają się unosząc rękę z kwiecistą kosmetyczką i zaczynają opowiadać, co im się śniło, albo jak mąż, lub sąsiad okropnie chrapał. Jest ich więcej i więcej. Tworzą iście kolorowy orszak. Szurające papcie wzbijają pomarańczowy pył. Oświetlone niskim jeszcze, porannym słońcem wyglądają jak kolorowa nawałnica, jak piżamowe tsunami lub tęczowa burza piaskowa. Myślę, że mogłyby być inspiracją dla jakiejś aborygeńskiej historii. W każdym razie tak wygląda typowy początek kempingowego dnia Siwych Nomadek (więcej info o Siwych Nomadach w poście nr 5.

Dziś jedziemy w Góry MacDonnella. Mamy w planach parę krótkich spacerów przez górskie przełomy rzek i jedną dłuższą wycieczkę do Standley Chasm. Nocleg będzie bardziej ekscytujący niż zwykle, bo zatrzymamy się niemalże w dzikim buszu (z cywilizacją będzie nas łączyć kran z wodą i kibelek).

Góry MacDonnella
Góry MacDonnella

Standley Chasm (Wąwóz Stadley) jest najbliżej, więc do niego wyruszamy wpierw. Asfaltowa droga biegnie na zachód od Alice wzdłuż niekończących się pasm skał. Nie są to góry jakie znam – składające się z wielu mniejszych lub większych wzniesień. Tu nie w ogóle nie widać żadnych szczytów. Góry MacDonnella to długie wały skalne. Z lotu ptaka zapewne wyglądają jak dziesiątki gąsienic idących z zachodu na wschód. Góry porośnięte są rzadką roślinnością lub kompletnie jej pozbawione, przez co dobrze widać ich warstwową budowę.

Góry MacDonnella
Warstwy skalne. Góry MacDonnella.

Niektóre pasma składają się z dużych bloków, upakowanych ciasno jeden przy drugim, inne to drobno pokruszone łupki lub żwir. Te ostatnie są zawsze jak gdyby wygryzione ze ścian skalnych. Czasami warstwy układają się w fale, czasami skalne fale piętrzą się w górę, po czym załamują się i tworzą wzór, jakby przewróconych pętli.

Góry MacDonnella
Zachodnie Góry MacDonnella

Nie ma spokoju w Standley Chasm.

Przyjeżdżamy na parking przy Standley Chasm. Przyjemnie, czysto, zapach świeżo parzonej kawy i smażonych kiełbasek unosi się w rześkim powietrzu. Obiekt ten zarządzany jest przez Arrernte – Aborygenów, do których należą okoliczne ziemie. Od jednego z nich dowiadujemy się, że kanion ten warto zobaczyć w samo południe. W zasadzie nie kanion, a szczelinę skalną, która go zamyka. Gdy słońce oświetla ją pod odpowiednim kątem, ściany jarzą się oszałamiającą barwą. Szczelina, o której mowa jest szeroka na trzy metry i wysoka na 80 metrów. Zabieramy sporo wody i ruszamy kamienistą ścieżką wijącą się dnem wąwozu. Jest przyjemnie i chłodno. U szczytu wąwozu bije źródło wody, więc roślinność jest tu bujna i zielona. Idziemy w cieniu dorodnych eukaliptusów, między skałami wyrastają dzikie kwiaty, jakieś pnącza i pióropusze traw dekorują strome skalne zbocza. Ciemnozielone sagowce, czyli cycad palms pięknie odcinają się od rudych skał. Raz, czy dwa widzimy małe kangurki wallabies kicające po skałach, spod nóg umykają jaszczurki, a śpiew ptaków jest głośny i powielony echem.

Standley Chasm
Standley Chasm

Nie jesteśmy tu sami niestety. Czym bliżej celu, tym więcej ludzi. Gdy docieramy na miejsce, z przykrością stwierdzamy, że jest tu już spora widownia składająca się w dużej mierze z dzieci. Krzyczące dzieci z piłkami, wrzeszczące dzieci z chipsami, dzieci, których rodzice albo stracili już słuch, albo uodpornili się na hałas i teraz z wyrazem absolutnego spokoju na twarzach jedzą kanapki patrząc na zjawiskowo piękny naturalny spektakl. No nie przyszło nam kontemplować ‘płomiennej szczeliny’ w ciszy, ale za to nasunęło mi się takie skojarzenie – być może pomysł na aborygeńską legendę. Posłuchajcie.

Eukaliptus

Kiedyś na ziemi panowała cisza, żyły tu tylko rośliny i zwierzęta ciche takie jak węże, jaszczurki, ryby, krokodyle i żółwie i bogowie stwierdzili, że jest to piękne i dobre miejsce. Byli zrelaksowani i natchnieni. Przechadzali się w milczeniu kontemplując widoki i pisząc wiersze o sobie samych. Pewnego dnia jeden z nich budując dla siebie monument, powiedzmy takie Kata Tjuta (więcej o Kata Tjuta w poście numer 10) upuścił sobie na stopę głaz.Z jego piersi wyrwał się potężny ryk i jeszcze potężniejsze przekleństwo. Wkurzył tym okrutnie boga szefa- Tęczowego Węża, który był bardzo wrażliwy na hałas i jeszcze bardziej wrażliwy na plugawe słownictwo. Tęczowy Wąż postanowił ukarać głośnego hultaja i całą planetę zsyłając na nią hałas. Zapulsowało pod skorupą ziemską, zakotłowało się. Ziemia zmarszczyła się jak wielkie czoło (tak powstały Góry MacDonnella), pod powierzchnią powstawało coraz większe zgrubienie, które pęczniało i pęczniało, aż w końcu czerwone z wysiłu rozwarło się jak potężne wrota i wypuściło demona hałasu. Zaświstał on wiatrem, zadudnił piorunami i popędził przed siebie. Teraz z otwartej czerwonej gardzieli zaczęli wybiegać pomocnicy hałasu. Najpierw wybiegły z dzikim wrzaskiem dzieci, potem za nimi grający na bębnach, grzechotkach i didgeridoo dorośli, następnie wyleciało stado papug, dwa stada mew, wybiegł tuzin szczekających psów. Wyfrunęły cykady, muchy i komary. Pochodowi nie było końca. Bóg szef, wetknął sobie parę gęstych jak wata obłoków w uszy i patrzył z zadowoleniem na swoje dzieło. A gdy się już nacieszył widokiem wypełniającego się hałaśliwymi stworzeniami świata, oraz mocno sfrustrowanymi bogami, uśmiechną się, obrócił na pięcie i odszedł spacerem w cichy błękit przestworzy burcząc pod nosem ‘hasta la vista’. A bogowie, no cóż, przetrwali i nawet zaczęli udawać, że cieszą ich nie zawsze piękne sakralne śpiewy i pohukiwania wyznawców.

Standley Chasm
Standley Chasm

Ok, krzyki i piski przywracają mnie do rzeczywistości. Mali pomocnicy demona hałasu nadal kłębią się u czerwonych wrót do ziemskich wnętrzności. Trzeba się zbierać i powiedzieć ‘hasta la vista’.

Wracając wąwozem dostrzegamy znak wskazujący ścieżkę w górę zbocza. Postanawiamy się tam wspiąć i popatrzeć na okolicę z góry. Przemek idzie pierwszy i odstrasza węże. Pniemy się południowym stokiem, teraz w pełni oświetlonym słońcem.

Standley Chasm
Standley Chasm

Widoki są warte zachodu. Skały przypominają przygasający żar ogniska. Pociemniałe z wierzchu, ale z każdej szczeliny przebija mocny pomarańczowy kolor. Mam wrażenie, że gdybym na nie zaczęła dmuchać, to rozpaliłyby się na nowo. Na szczycie siadamy w lichym cieniu eukaliptusa. Czujemy jego aromat. Drzewo wydaje się skwierczeć od upału. Nacieszyliśmy zmysły i ocierając pot z czół schodzimy tą sama stromizną w dół.

Standley Chasm
Standley Chasm

W pewnym momencie słyszymy krzyk. Dochodzi zza skał poniżej nas. Gdy podchodzimy bliżej wyraźnie już słyszymy, że z ust jakiejś okrutnie wzburzonej kobiety płyną siarczyste przekleństwa i niewybredne wyzwiska. Najwyraźniej krzyczy na męża. Teraz słyszymy jego cichy, uspakajający głos. Ale co takiego mógł zrobić facet na spacerze, żeby robić mu taką awanturę? Może pod wpływem piękna natury, albo upału przyznał się do zdrady? Albo, nie daj Boże, bąknął, że pupa jej urosła? No bez powodu pani na pewno by się tak nie uniosła. Ciekawe czym zawinił? Przyspieszamy kroku, bo obawiamy się, że na ścieżce może dojść do rękoczynów. Liczymy, że nasza obecność trochę ostudzi emocje. Widzimy ich. Bardzo elegancka para po pięćdziesiątce. Wysportowani, opaleni. Pani jeszcze nas nie widzi.

Standley Chasm

Stoi na ugiętych nogach, pochyla się do przodu, jakby usiłowała utrzymać balans i gestykulując jedną ręką krzyczy. Mąż próbuje ją chwycić pod ramię. ‘Hello, wszystko w porządku?’ Pytamy. ‘Tak.’ Odpowiada mąż. ‘Nie, nic nie jest w porządku’ mówi zdenerwowana kobieta. ‘Zawsze musi mnie wyciągać w góry. Wie, że mam cholerny lęk wysokości, palant’. Mąż wygląda na zażenowanego. ‘Ale zawsze sobie jakoś z tym radzisz.’ Mówi. ‘Kretyn, zaraz tu wykorkuję, nienawidzę cię!’ Krzyczy kobieta. Widzę, że cała się trzęsie i ledwo łapie oddech. Podchodzę do niej i chwytam pod rękę. ‘Wygląda na to, że masz atak paniki, chwyć się mnie mocno i patrz w górę ścieżki. Podejdziemy parę kroków do drzewa i tam się zakotwiczymy’. Poddaje się i daje prowadzić. Oplatam jej ramiona wokół gładkiego pnia gum tree. 'Teraz jesteś bezpieczna, oddychaj powoli i patrz na nas.’ Pytamy skąd są. To Australijczycy z Melburn. Dużo podróżują. Mówią, że chcieliby zwiedzić Polskę, więc opowiadamy im o Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku. Już się rozluźnili. Pani się śmieje i okazuje być całkiem sympatyczną osobą. W końcu zdradza nam, że ma potworny lęk wysokości, ale kocha chodzić w góry. Jedyne, co jej pomaga, gdy dostaje ataku paniki, to wyzywanie męża od najgorszych. Trochę jej wstyd, bo nie sądziła, że ktoś tu jest. Powiedziała, że następnym razem wypróbuje metodę tulenia się do drzewa.


Tajemnicze gąsienice.


Bez dalszych przygód docieramy na parking i po małym posiłku i kubku cudownej kawy ruszamy do wschodnich pasm Gór MacDonnella. Mijamy zakurzone farmy, domy zbite z blach, obejścia w których stałym elementem wystroju jest rdzewiejący wrak samochodu. Wjeżdżamy ponownie między góry. Zatrzymujemy się przy Emily Gap, a potem przy Jessie Gap, dwóch pięknych skalnych wąwozach znanych z aborygeńskich malowideł. Oba miejsca, to wysłane piaskiem górskie przełomy rzeczne. Gdyby były większe, znacznie większe, to można by użyć słowa kanion. Oczywiście nie ma w nich wody.

MacDonnell Range

Jest za to mnogość eukaliptusów w różnych odmianach, choć przeważają tu Red River Gum trees, czyli Eukaliptusy kamaldulskie. Ciekawe jest pochodzenie tej nazwy. Drzewo to zostało wyhodowane z pestki we Włoszech w 1832 roku w prywatnym ogrodzie niedaleko klasztoru Camaldoli i tu zostało nazwane. Nie wiadomo jednak skąd wzięła się tam pestka. Jest to bardzo duże drzewo, może osiągnąć 45 metrów wysokości. Tu, w suchym rejonie nie osiąga jednak takich rozmiarów. Gdy się go natnie to uszkodzenie wygląda jak krwawiąca rana, gdyż zarówno drewno jak i sok mają intensywnie czerwoną barwę. Zabarwienie to pochodzi od składników chemicznych, które poza nadaniem intensywnego koloru, zabezpieczają drzewo przed szkodnikami i chorobami. Właściwości te zostały odkryte i wykorzystane przez rdzennych mieszkańców, którzy używają sproszkowane drewno jako naturalny antybiotyk. Drewno z Red Gums przez swoją twardość i trwałość jest często używane przez aborygenów do budowy m.in. łódek, naczyń itp.

Emily Gap, MacDonnell Range
Emily Gap

W Emily Gap rozglądamy się za słynnymi skalnymi malowidłami. W jednej ze ścian wąwozu jest mała wnęka, której ściany pokryte są malunkami. Hmm, no cóż. Widzę kilkanaście linii namalowanych palcem na biało na brunatnym tle i wokół nich jakieś trudne do opisania paćki. Nie potrafimy tego skomentować, więc idziemy do tabliczki z opisem żeby zapoznać się ze znaczeniem tego, co zobaczyliśmy. Historia jest bardzo zawiła i trochę brak w niej ciągu przyczynowo-skutkowego. To chyba jedna z tych aborygeńskich legend, które zostały mocno zniekształcone przez ‘głuchy telefon’ tysięcy powtórzeń przez setki pokoleń. Można ją streścić tak. Były trzy gąsienice, które stworzyły świat. Nie tylko ziemię, ale całą kosmiczną przestrzeń wokół też. Jedna z nich -Yeperenye – szczególnie, stworzyła ten, jak również i inny kanion, oraz góry. A inne nie. Dlatego gąsienice są ważne i smaczne. A ta właśnie Yeperenye ma fajne wzorki i trzeba ją czcić jak bóstwo i przed zjedzeniem wrzucić do dołka w ziemi i bić kijem, aż jej łepek odpadnie, a potem wrzucić do żaru i jeść jak będzie chrupka.

Jessie Gap, Emily Gap
Aborygeńskie malowidła, Wąwozy Emily i Jessie

Jessie Gap jest mniejsze od Emily Gap i tu również znajdują się podobne liniowe skalne malunki. Te zgodnie z opisem przedstawiają strusia. W żaden sposób nie jesteśmy sobie w stanie go wyobrazić. Może to żart z turystów. W każdym razie oba wąwozy są malownicze. Piasek wyścielający ich dna jest czysty i złoty, skalne ściany dają poczucie przytulności i bezpieczeństwa. Aż chciałoby się tu rozbić obóz i zostać na parę dni.

Wąwóz Trephina.

Ale my ruszamy dalej. Asfalt ustępuje szutrówce i nasz samochód zwany Grzesiem dostaje coraz większych luzów w różnych miejscach i głośno przypomina nam, o swoim przebiegu i traumatycznych przejściach z młodości. Jeszcze 5 kilometrów, jeden przejazd przez suche koryto rzeczne i znajdujemy nasz busz-kemping. Jest tu kilka miejsc do zaparkowania samochodów -wyciętych w buszu placków- oddalonych od siebie na tyle, by poczuć się swobodnie i cieszyć otaczającą przyrodą. W centralnym miejscu znajduje się jeden kran z wodą oblegany przez pszczoły w dwóch gatunkach – pszczoły australijskie, czarne, niegroźne, oraz europejskie, zawleczone ze starego kontynentu-oczywiście żądlące. Toaleta również jedna, wyglądająca jak siedlisko pająków, węży i szerszeni. Po obstukaniu kijem okazuje się jednak całkiem bezpieczna i prawie bezwonna. Jak oni to robią, że z otworu w ziemi, gdzie gromadzą się wszystkie nieczystości nie cuchnie?

Trephina Gorge
Trephina Gorge kemping.

Przed zachodem słońca wybieramy się jeszcze na spacer do kanionu Trephina Gorge. O tej porze dnia światło jest ciepłe i złote, nie oślepiająco białe, jak w południe. Ściany kanionu są strome i wysokie, a między nimi ‘przepływa’ imponujących rozmiarów rzeka piachu. Wspinamy się na jedną ze ścian i oglądamy kanion z góry. W dole dostrzegamy przemykającego dingo. Jesteśmy w dziczy!

Trephina Gorge
Trephina Gorge
Trephina Gorge

W dobrych humorach wracamy do samochodu i zabieramy się do rozpalania pierwszego na tym wyjeździe ogniska. Niedaleko nas zakłada obozowisko krzepki mężczyzna z synem. Podchodzimy pogadać. Mają porządny samochód terenowy i kupę traperskiego sprzętu. Są z Victorii, ojciec jest mleczarzem i wybiera się z synem na pustynię Simpsona. Na taką wyprawę trzeba być przygotowanym.-nic dziwnego, że obydwoje wyglądają jak wyrośnięci skauci. Mama chłopaka nie lubi takich wypraw. Napawa ją lękiem myśl o wszystkim, co może się przytrafić. Dzwoni do nich codziennie przez telefon satelitarny i chłopaki muszą zdawać relacje z dnia, oraz dokładnie informować, gdzie się znajdują i którędy będą jechać. Mimo, że nasi sąsiedzi, robią sobie trochę podśmiechunki z troski mamy, to jednak nie są to takie nieuzasadnione obawy. Co roku kila osób ginie podróżując przez australijskie pustynie. Wystarczy awaria samochodu, problem z komunikacją i w ciągu paru dni można pożegnać się z ziemskim padołem z powodu odwodnienia. No chyba, że ma się bardzo dużo wody ze sobą.

Trephina Gorge
Widok na Wschodnie Góry McDonnella

Pan z synem kładą się spać wcześnie, więc nie przysiadają się do naszego ogniska. Za to sympatyczne małżeństwo z Nowej Zelandii chętnie dołącza do nas z butelką wina. Mieli podróżować z kuzynką, ale ta nieoczekiwanie zmarła, zatem podróżują sami. Interesujące, że do tej pory naszym towarzystwem są głównie starsze małżeństwa. A to już drugie napotkane przez nas małżeństwo z Nowej Zelandii, które planowało podróż z kuzynostwem i coś poszło źle (lub bardzo źle).
Po ugrilowaniu kiełbas i burgerów z kangura przynosimy nasze zapasy drewna z kampera i dorzucamy do ognia. Gdy temperatura rośnie i płomienie zaczynają obejmować polana, rozpoczyna się eksodus setek mrówek. Mrówki czerwone duże, maleńkie czarne, pasiaste, z białymi dupkami i rożne inne, które dobrze znamy z naszego kampera. A więc stąd się wzięła ta plaga uciążliwa! Ratujemy je z ognia ale muszą obiecać, że udadzą się w kierunku przeciwnym do naszego samochodu.

Reszta wieczoru przebiega na ciekawych rozmowach, popijaniu wina i patrzeniu na rozgwieżdżone niebo. Z buszu dobiegają nas jakieś niezidentyfikowane dźwięki, ognisko się dopala. Pięknie by było spędzać tak każdy wieczór. Następnym razem w Australii właśnie tak będzie. A teraz, żeby jeszcze lepiej poczuć dzikość idziemy spać na brudasa. Jutro ruszamy na północ. Znowu czekają nas długie godziny w trasie, ale nasz cel jest tego wart. Za dwa dni znajdziemy się w wilgotnych tropikach, będziemy się moczyć w gorących źródłach Mataranki i patrzeć na drzewa obwieszone latającymi lisami.

Góry MacDonnella

0 0 votes
Ocena Wpisu
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze