Czas Snów
Według wierzeń Aborygenów ziemia, jaką dziś znamy, została stworzona przez bogów. Zanim się to wydarzyło nasza planeta była pusta, aż pewnego dnia bogowie wyszli z wnętrza krateru i przyjęli postacie zwierząt, roślin i żywiołów. Wiedli życie pełne przygód, miłości i zazdrości. Rodzili dzieci, polowali, walczyli między sobą i godzili się, a każda ich codzienna czynność była ziarnem, z którego powstawało nowe istnienie lub zjawisko przyrodnicze. Byli oni źródłem wszystkich praw natury oraz wiedzy. Ich obecność pozostawiała na powierzchni ziemi ślad, którego nie dało się zatrzeć. Był to czas zwany Dream Time – czyli Czas Snów. Gdy bogowie stworzyli już wszystko, niektórzy przenieśli się w inne wymiary, a inni poumierali. Ciała tych, którzy zmarli lub zginęli na ziemi, skamieniały, i do dziś leżą w tych samych miejscach. Są one rozproszone po całym kontynenecie i tylko Aborygeni, którzy skrupulatnie przechowywali wiedzę o stworzeniu świata, potrafią rozpoznać w skałach, jaskiniach i wąwozach ich kształty, oraz dokładnie określić, które bóstwo, gdzie spoczywa i jakie jest jego imię.
Aborygeni stworzyli swoistą geografię opartą na wierzeniach. Gdy potrzebują wsparcia któregoś z bogów, odwiedzają miejsce jego spoczynku i przez odpowiednie ceremonie przywołują jego ducha, by na przykład, wsparł ich plemię, przywrócił zdrowie lub oczyścił ziemię. Wiedzę tę przekazują ustnie z pokolenia na pokolenie od mniej więcej 20 tysięcy lat, tworząc najdłużej istniejącą, niezmienioną i nieprzerwaną kulturę na świecie.
Ich system wartości oparty jest na szacunku i zrozumieniu każdego bytu, bo w każdym jest wola i cząstka boskości. Takie same prawa jak człowiek, mają rośliny, zwierzęta, a nawet materia nieożywiona i nie wolno w nie ingerować, dopóki któreś z nich nie będzie próbowało dominować innych istnień. A i wtedy należy użyć tylko tyle siły, ile potrzeba, by przywrócić równowagę. Jestem zaskoczona moimi odkryciami związanymi z aborygeńską filozofią, wierzeniami i tradycją. Tak niewiele się o tym słyszy. Wiemy więcej o nieistniejących już cywilizacjach i imperiach zapewne dlatego, że pozostawiły po sobie materialną, czy też pisaną spuściznę. Aborygeni, nigdy nie używali pisma, nie tworzyli konstrukcji z kamienia i poza symbolicznymi malowidłami na skalnych ścianach, nie pozostawiają po sobie śladu. Widać nie zależy im na tym, żeby przejść do historii. Myślę, że sama ta idea jest im zupełnie obca.
’Zaliczamy’ Wiele Głów
Wędrówki do świętych miejsc są częścią aborygeńskiej tradycji. Jednym z najczęstszych miejsc aborygeńskich ‘pielgrzymek’ jest Uluru ale bardzo popularna jest również położona 54 kilometry dalej formacja skalna Kata Tjuta, czyli Wiele Głów.
I tam właśnie teraz jedziemy naszym klekocącym Grzesiem. Jest tak gorąco, że nawet klimatyzacja nie przynosi ulgi. Promienie słoneczne, które wpadają przez szyby do samochodu smażą skórę i wyciskają siódme poty z naszych ciał. A tu za chwilę trzeba będzie wysiąść… Czerwone głowy, czy też na wpół zakopane jaja Kata Tjuta wabią nas jak ogień ćmy. Jeszcze jedna prosta, jeszcze jeden zakręt i 600 –ściuset metrowe ściany wyłaniają się w całej krasie.
Kata Tjuta to 50 różnej wielkości głów skalnych. Wznoszą się 600 metrów nad powierzchnię. Co ciekawe, choć kolorystycznie nie różnią się od Uluru, to są zbudowane z innego rodzaju skał. Nie mają tej samej, bogatej rzeźby, co Ayers Rock i moim zdaniem, nie mają też tej samej magii. Trzeba jednak przyznać, że teren jest tu bardziej urozmaicony, a ze wzniesienia widok na rozległy busz jest przepiękny. Są tu trzy trasy spacerowe, przy czym w czasie upałów najdłuższa, przez Dolinę Wiatrów jest zamknięta, żeby turyści nie popadali na udar. A dziś jest upał. Jesteśmy wdzięczni zarządowi Parku, że podjął za nas decyzję i nie musimy szukać wymówek, by odpuścić sobie kilku godzinny spacer. Uff jak gorąco! Zakładamy kapelusze i koszule, żeby się nie poparzyć i idziemy bynajmniej nie dziarskim krokiem przyjrzeć się skalnym jajom z bliska. Długo nie wytrzymujemy. Po pół godzinie kończymy wycieczkę i wracamy do samochodu. Brzydko mówiąc, zaliczyliśmy Kata Tjuta.
Wieczorny spektakl.
Jest późne popołudnie i trzeba wracać do Uluru, żeby zobaczyć słynny zachód słońca. Gdy dojeżdżamy na parking ‘do oglądania zachodu słońca’ nie jest już tak upalnie. Wyjmujemy krzesełka, statyw, aparat oraz pół arbuza z lodówki, żeby świętować ten spektakl. Przyjeżdża coraz więcej ludzi, robi się gwarno. Dzieci biegają, dorośli gadają i wszyscy bez przerwy się fotografują. Atmosfera jest radosna. Ja wyjmuję kredki, oraz papier i strzelam portret Uluru godny pierwszoklasisty. Po długim zamieszaniu wszyscy są mniej więcej ulokowani. Jedni na maskach, inni na dachach samochodów, dwa rzędy krzesełkowców przed nimi, a na pierwszym planie zawodowcy z kamerami i aparatami na statywach. Za nami, na wzgórzu w oddali znajduje się loża dla VIP-ów. Są tam stoliki nakryte obrusami, srebrne zastawy i szampan w szkle serwowany przez kelnerów w białych rękawiczkach – przynajmniej tak plotka głosi. Ale nam tu jest dobrze na dole. Jesteśmy bliżej gwiazdy wieczoru. A i bilety na show były tańsze.
Uwaga. Zaczyna się. Gwar cichnie, światła dnia gasną i Uluru w ciągu parunastu minut zmienia szatę z pomarańczowej na czerwoną, następnie krwisto-czerwoną, purpurową i fioletowo-brunatną. W końcu zastyga w ciemnych, prawie czarnych fioletach. Wszyscy szepczą, nie wiadomo dlaczego. Patrzą na górę trochę ze smutkiem, trochę z nadzieją licząc, że coś się jeszcze wydarzy, ale nad buszem zapada szybko zmierzch i występu na bis jak zwykle nie będzie.
Trzeba wracać na pole kempingowe zanim będzie zupełnie ciemno. I zanim zamkną sklepy.
Ayers Rock Resort jest bardzo rozległy, to praktycznie małe miasteczko i znalezienie sklepu w 15 minut przed zamknięciem graniczy z cudem. Ale cud się wydarzył i robimy szybkie zakupy. Oczywiście zapomnieliśmy, że w sklepach spożywczych nie sprzedaje się alkoholu, więc pędzimy z siatami w rękach do samochodu i brusimy do Spragnionego Wielbłąda, czy też innego Bottle Shop. Otwarte! Niemalże butem blokujemy drzwi, żeby sprzedawca ich nie zamknął po wypuszczeniu ostatniego klienta i obiecujemy, że będziemy szybcy jak błyskawica i zanim dojdzie od drzwi do kasy, to my już tam będziemy stali z koszykiem z zakupami. Porywamy więc w biegu i bez namysłu dwie zgrzewki piwa, whisky i dwa wina, żeby nie rozczarować pana sklepowego. Widać, nie zawiedliśmy go, bo nawet uśmiecha się do nas przy kasie.
Zadowoleni wracamy na kemping. Rozkładamy nasz kram – krzesełka, stoliczek i robimy wieczorne psssyyt. Analizujemy dalsze plany podróży i decydujemy, że rezygnujemy z jazdy do Kings Kanion. Pojedziemy do Alice Springs i zostaniemy tam na dwie noce. Potrzebujemy odpocząć. Z Alice ruszymy do Gór MacDonnella, żeby pobyć trochę w dzikości i poodwiedzać parę pomniejszych kanionów.
Przemek po drodze z toalety rozmawia z jakimiś ludźmi i wraca uśmiechając się jakoś dziwnie. Nie wiadomo, czy ma dobre wiadomości, czy złe.
– Jakie wieści przynosisz kochanie? – Pytam.
– Troszku śmieszne, troszku straszne. – Odpowiada.
– Po pierwsze, po kempingu buszują w nocy dingo. – Mówi.
– Oj, one chyba nie są niebezpieczne, co?
– Nie są, ale kradną ludziom buty, więc trzeba je zawsze chować do samochodu.
– Ok. Rozumiem, że to były te śmieszne wiadomości, i co dalej? – Dopytuję.
– Dramat. Do kanionów w okolicach Alice nie można wwozić alkoholu. Starszyzna plemienna zakazała.
– Oj, no i jaki to dramat? Dwa wieczory posiedzimy przy herbacie.
– Dramat polega na tym, że przez trzy wieczory, wliczając dzisiejszy, będziemy musieli wypić całe nasze zapasy alkoholu, bo przecież go nie wylejemy!
– Hmmm…no to lepiej nie traćmy czasu na czcze gadanie. Przynieś tą whisky z samochodu i dwie szklaneczki. Musimy działać szybko!
Wieczór w zgodzie z naturą.
Nic nie smakuje tak dobrze, jak niespodziewana szklaneczka whisky pod australijskim niebem. Druga też smakuje wyśmienicie. Trzecia też…Latają tu setki dużych włochatych ciem, muszek, żuczków i innych kreatur uprzykrzających wieczór. Ćmy latają chaotycznie, wpadają do kubków i raz po raz uderzają nas w głowy. Jedna lokuje się na moim ramieniu i układa wygodnie w zagięciu koszuli. Wcześniej była w kubeczku z whisky. Widziałam nawet, że trochę upiła. Ale ja jej nie żałuję. Na aborygeńskiej ziemi każde stworzenie ma takie same prawa i ja to respektuję. Delikatnie dotykam futerka na jej grzbiecie, a ona odpowiada na to lekkim drżeniem. Chyba to lubi! I tak sobie siedzimy we trójkę, popijając whisky i patrząc w niebo. Przemek, ja i oswojona ćma. I tu notatki się urywają…