W drodze do Alice
Po wieczornych zmaganiach z ‘pozbyciem’ się zapasów alkoholu poranek nie jest tak romantyczny jak zwykle i nie widzimy dziś wschodu słońca. Popijając kawę obserwujemy ostatnich odjeżdżających sąsiadów i pustoszejące parkingi. Jak miło i cicho. Dziś jedziemy do Alice Springs na dwudniowy wypoczynek i szwendanie się po miasteczku. Zabawimy się w koneserów sztuki i może nabędziemy jakieś aborygeńskie dzieła, jeśli ceny pozwolą. A jeśli nie pozwolą, to kupimy pamiątkowe bumerangi ‘made in China’ dla całej rodziny. Taki mamy plan. Jedziemy. I jedziemy. I jedziemy. Wracamy tą samą drogą, którą tu przybyliśmy, więc choć jest piknie, to wrażenie już nie jest takie samo. Nieznane stało się znanym.
Zatrzymujemy się nazbierać drzewa na ognisko, bo trafiła się okazja – całe powalone i pięknie wyschnięte drzewo spoczywa zapraszająco przy drodze. No to do dzieła. Przemek łamie gałęzie i podaje mi, a ja pakuję wszystko do schowka pod łóżkiem. Na pierwszych kawałkach drewna dostrzegam wyłażące spod kory ogonki. Do zwrotu. Trzeba wytrzepać jaszczurki. W następnej dostawie otrzymuję sporą ilość chrabąszczy różnej maści. Do zwrotu. Teraz każda sztuka drewna zostaje dokładnie opukana i obejrzana, bo nie chcemy mieć zoo w samochodzie. Schowek zostaje zapełniony po brzegi, a to oznacza bardzo miłe siedzenie długo w noc przy ognisku, gdzieś w dzikich ostępach (nie na kempingu po raz pierwszy!), ale to dopiero za dwa dni.
Tankujemy na jakiejś małej stacji benzynowej i po pół godzinie dalszej jazdy napotykamy turystów w kłopocie. Na drodze stoi duży kamper z Britza z otwartą maską i para starszych ludzi macha na nas dość rozpaczliwie. Zjeżdżamy z drogi. Nie wyglądają na porywaczy. Okazuje się, że mają poważną awarię samochodu, a telefony nie mają tu zasięgu, więc nie mogą wezwać pomocy. Jest ich troje. Małżeństwo z Nowej Zelandii, które śpiewa w chórze gospel i ich kuzyn Australijczyk z bardzo zaawansowaną demencją. Małżeństwo przyjechało na występy do Australii, przy okazji odwiedzili kuzyna i zabrali go w podróż do Uluru, prawdopodobnie ostatnią, którą będzie w stanie zapamiętać. No i utknęli.
Przemek postanawia zabrać pana chórzystę z powrotem na stację benzynową, by mógł zatelefonować, a ja zostaję i gawędzę sobie z jego żoną. Kuzyn siedzi osowiały i patrzy za okno. Okazuje się, że stoją tu już bardzo długo i nikt z przejeżdżających się nie zatrzymał, żeby im pomóc. Nie wiem, czy ludzie się boją, czy spieszą. Nie jesteśmy daleko od Alice, więc może myślą, że to stosunkowo bezpieczne miejsce na awarię, ale tu nie ma zasięgu sieci telefonicznej, więc co można zrobić? Iść ponad 100 kilometrów do miasta albo 40 kilometrów na stację benzynową (jeśli się o niej wie)?
Po prawie dwóch godzinach panowie wracają. Udało się załatwić, że ktoś z wypożyczalni przyjedzie za 3 godziny i zabierze ich do Alice. Do tego czasu zrobi się ciemno więc koniecznie trzeba zepchnąć zepsutego kampera z drogi, bo jak wiemy pociągi drogowe mają długą drogę hamowania… No to pchamy. Kuzyn siedzi za kierownicą. Myli się biedakowi lewo z prawo, hamulec ze sprzęgłem i luz z biegami. Jesteśmy spoceni jak szczury, ale udaje się nam wprawić kolosa w ruch. Trzeba go przepchnąć przez ulicę na drugą stronę. Zygzakiem, dwa do przodu, trzy do tyłu przy trzaskach ścięgien i pękających krzyży, oraz pokrzykiwaniach na kuzyna – nie w to prawo! Nie hamuj! Nie, to nie było sprzęgło!- posuwamy się po trochu. Pani stoi na środku ulicy i sprawdza, czy coś nie jedzie. Jak nadjedzie ciężarówka, to trzeba będzie pędem wyjąć kuzyna z szoferki i wiać zostawiając kampera na łaskę stalowej bestii. Już prawie jesteśmy, ale pobocze jest piaszczyste i w trójkę nie jesteśmy w stanie ruszyć samochodu ani o cal dalej. Ktoś nadjeżdża. Jesteśmy zdesperowani. Musimy ich zatrzymać. Wychodzimy na ulicę, żeby nie mogli nas ominąć, ale zatrzymują się parę metrów przed nami i chętnie oferują pomoc. Chłopak z dziewczyną w kwiecie wieku – tego nam było potrzeba. Spychamy kampera daleko na pobocze wbrew pomocy kuzyna za sterami. Sukces! Bijemy sobie brawo i pokrzykujemy radośnie. Najbardziej zadowolony jest kuzyn. Śmieje się i poklepuje nas po ramionach. Well done friends! Dobra robota przyjaciele! Nasi nowi znajomi są bardzo wdzięczni za pomoc, wpychają nam paczkę pomarańczy, ściskają i zapraszają do siebie na wakacje do Nowej Zelandii.
Musimy jechać, przed nami jeszcze kawał drogi do Alice, a i zjeść coś trzeba. Na popas zatrzymujemy się w przydrożnym barze. Postanawiamy dla żartu zamówić rybę z frytkami. Sprowokowała nas do tego historia opowiedziana nam przez Roba, zaprzyjaźnionego Australijczyka. Kiedyś podróżując przez Australię, zatrzymał się w jakimś roadhouse na odpoczynek i posiłek. Było to gdzieś w centrum Australii, czyli w rejonie oczywiście pustynnym. Przed nim przy barze stała para Brytyjczyków i zamawiała jedzenie. Jak przystało na wyspiarzy, zamówili najbardziej oczywistego fast fooda, czyli fish and chips – rybę z frytkami. Barman zmierzył ich z góry na dół, zacisną zęby i wycedził ‘Robi się’, po czym zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił, rzucił na ladę konserwę rybną mówiąc ‘ This is your f…..ing fish’ (oto wasza pieprzona ryba), oraz walnął przed nimi paczką chipsów ‘ and this is your f….ing chips’ (a to wasze pieprzone frytki).Na nasze zamówienie pani barmanka reaguje uprzejmym uśmiechem i mówi ‘no problem, breaded or buttered?’ (nie ma problemu, w panierce, czy w cieście?). Teraz, to my nie wiemy, czy robi sobie z nas podśmiechunki, czy mówi poważnie. Prosimy w cieście i siadamy przy stoliku. Po 10-ciu minutach dostajemy rybę z frytkami i cytryną do skropienia. Jesteśmy rozczarowani!
Przed zmrokiem docieramy do pola kempingowego Wintersun Cabin & Caravan Park w Alice Springs. Jest to przestronne, świetnie wyposażone, bardzo komercyjne miejsce. Szybko coś jemy, kąpiemy się w dość luksusowych łazienkach i pakujemy do łóżka. Stwierdzamy, że w naszym kamperze niestety pojawiły się mrówki. Są ich dwa rodzaje – jedne maciupkie, najmniejsze, jakie kiedykolwiek widziałam, drugie większe, czarne z białymi dupkami, tzn. odwłokami. Te małe są wszędzie i kąsają bardzo boleśnie, mocniej niż nasze, polskie czerwone mrówki. W dodatku trudno je zauważyć w ubraniach i pościeli. Czarno-białe natomiast są najwyraźniej nastawione na kradzież żywności i zaczynają penetrować nasze zapasy. Nie mamy dziś sił na walkę z tą plagą. Wkładamy zatyczki do uszu, żeby nam nie wyżarły mózgów (żart) i zasypiamy.
Latający 'Kałasznikow’.
Nie nastawialiśmy budzików, więc budzimy się o 9-tej. Nie pamiętam, kiedy spaliśmy tak długo. Na śniadanie robię sałatkę z tuńczyka z jajkami na twardo-prawdziwy rarytas. Pozbywamy się przy tej okazji paru konserw z zapasów, które okazują się być mocno na wyrost. Teraz trochę odświeżania, sprzątania i prania i możemy ruszać na zwiedzanie Alice.
Zaczynamy od Muzeum Lotnictwa. To bardzo ważny punkt programu dla Przemka, który odkąd nauczył się czytać pochłaniał książki podróżnicze, a jak wiadomo częstym elementem podróży jest ryzykowny lot samolotem, który niejdnokrotnie kończy się nieplanowanym lądowaniem i wtedy prawdziwa przygoda się zaczyna, albo kończy. Teraz mój mąż będzie mógł na własne oczy zobaczyć niektóre z historycznych modeli (lub ich szczątki) i poczytać ciekawe historie związane z lotnictwem australijskim. Największą atrakcją dla nas jest kultowy, legendarny amerykański DC-3, do którego oboje z zaciekawieniem wchodzimy. Te samoloty przewoziły pocztę, ładunki oraz sporą ilość sławnych odkrywców, podróżników, a także różnej maści awanturników (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) od lat 30- stych XX wieku. Co ciekawe samoloty te znane ze swojej trwałości, niezawodności, łatwości nawigacji oraz prostej budowy pozostają do dziś w użyciu w prawie niezmienionej formie. To się nazywa świetnie zaprojektowane urządzenie! Drugim takim udanym urządzeniem, które przychodzi mi do głowy jest kałasznikow. Ciekawostka, lotnicy, którym udało się przeżyć ‘twarde lądowania’ zazwyczaj umierali z pragnienia, ale w swoich ostatnich notatkach najbardziej skarżyli się nie na brak wody, ale na natrętne muchy, które przed śmiercią doprowadzały ich do obłędu.
Inwestujemy w sztukę.
W centrum Alice Springs, oprócz zjedzenia czegoś smacznego, chcemy pójść do paru galerii sztuki i rozglądnąć się za jakimś malunkiem na naszą kieszeń, który w przyszłości byłby wart fortunę. Szukamy więc obrazów małego formatu, malowanych przez zaawansowanych wiekiem artystów, którzy wystawiali swoje dzieła gdzieś w świecie. Czyli tych rozpoznawalnych. W pierwszej galerii Przemkowi wpada w oko obraz przedstawiający żółto-pomarańczowe coś jakby trawy. Właścicielka galerii objaśnia, że to wirujące nasiona, ja natomiast widzę płomienie. Artystka, która namalowała obraz jest podobno niemłoda i bardzo znana. Wystawiała swoje obrazy w znanych galeriach (poza Alice Springs), a w Sydney jej obrazy są dużo droższe. Dyskretnie sprawdzamy te informacje w internecie. Wszystko się zgadza. Postanawiamy się zastanowić i zobaczyć, co oferuje inna galeria. Pani właścicielka widząc, że wychodzimy spuszcza znacznie z ceny. Idziemy jednak do galerii na drugim końcu ulicy. Tutaj ja wypatruję obraz, który z kolei mnie zachwyca. Zielone, falujące liście. Nawet pasowałyby do złotych nasion wybranych przez Przemka. Pytam o cenę. Uff. Nie jest dobrze. Informuję pana, że obraz jest świetny, ale cena zaporowa. Spuszcza 100 dolarów z ceny bez zmrużenia oka. Dobry znak. Będzie się można potargować, a to jest coś, co robię dobrze i świetnie się przy tym bawię. Zdaję sobie sprawę, że artyści, zwłaszcza aborygeńscy dostają pewnie 10 procent ceny, za jaką handlarze sztuką sprzedają ich obrazy. Wychodzimy się namyśleć. Siadamy na ławce, zapalmy papierosy.
Za naszymi plecami, na trawniku pod drzewem koczuje grupa aborygeńskich kobiet. Mają nieduże, zaprawione płótna i malują, tzn. pokrywają kropkowanymi ornamentami ich powierzchnię. Przyglądam się ich pracom. To 5-cio minutówki dla turystów. Bardzo fajna pamiątka, ale niestety te malunki nie umywają się do pięknie skomponowanych kolorystycznie, dających złudzenie ruchu dzieł znanych artystek. Decydujemy, że chcemy oba wypatrzone w galeriach obrazy. Idziemy najpierw po mój, zielony. Pan już przeczuwa, że będziemy chcieli go kupić. Ja wiem, że on wie. Mówię bez ogródek ile chcę zapłacić za obraz. Podaję śmiesznie niską cenę . Wiem, że na to nie pójdzie, ale będę wiedziała, gdzie leży dolna granica możliwości. Po paru minutach dogadujemy się tak, że obie strony są zadowolone. Moje piękne, zielone, poruszane wiatrem liście zostają zwinięte w tubę i zapieczętowane i tak zostaję właścicielką dzieła z certyfikatem oryginalności. Teraz czas na drugą galerię. Tu niestety okoliczności okazują się niesprzyjające. Po pierwsze są tu inni oglądacze i nie wypada psuć właścicielce interesu pokazując, że można się trochę podroczyć o ceny, po drugie Przemek przy wejściu od razu oznajmia z wielkim uśmiechem ‘przyszliśmy po obraz’ i pani z miejsca przystępuje do pakowania. No cóż, mam po zabawie, ale i tak mamy zniżkę, którą nam wcześniej sprzedawczyni zaproponowała.
Regaty bez wody.
Szczęśliwi, dzierżąc tuby z obrazami w rękach idziemy połazić po suchym korycie rzeki Todd, która leży (bo nie można powiedzieć, że przepływa) niedaleko głównej ulicy handlowej. Todd rzadko napełnia się wodą, ale Australijczycy znani z pokonywania przeszkód stawianych przez matkę naturę oraz poczucia humoru urządzają na suchej rzece Todd coroczne regaty ‘Todd River Regatta”. Zjeżdżają się na to niezwykłe wydarzenie zawodnicy z całego świata ze swoimi ‘łodziami’, które mają otwory w dnach i napędzane są nogami właścicieli. To trochę jak samochody Flingstonów. Łodzie mają różne kształty, od kajaków poprzez pirackie żaglowce, łodzie podwodne i statki parowe. Zabawa jest przednia i kończy się wielką bitwą 'morską’, a potem niedobitki, czy też raczej rozbitkowie bawią się z mieszkańcami i turystami na wielkiej fieście.Niestety tegoroczne regaty już się odbyły i możemy tylko pobrodzić w piachu i posłuchać wrzasków papug dochodzących z przybrzeżnych drzew. Ale ale… Wygląda na to, że rzeka Todd nie jest zupełnie zapomniana i bezużyteczna, gdy nie ma w niej wody! Przyglądając się korytu rzeki widzimy sporo śladów kół samochodów. Równe, pokryte piachem dno, pozbawione drzew i krzewów jest idealną drogą dla samochodów z napędem na 4 koła!
Pod wieczór wracamy na kemping. Jesteśmy oczywiście przegrzani i Przemek postanawia skorzystać z niewielkiego basenu, a ja biorę się za gotowanie zupy (trzeba wykorzystać konserwy). Po paru minutach Przemek jest z powrotem mówiąc, że basen został zamknięty. Jakiś wysmarowany smarem gość z siatką na motyle wyławia coś z basenu mówiąc, że nalazło tam ‘creeppy crawlies’, czyli paskudnych pełzających stworzeń, i nie można dziś pływać. Pozostaje nam zrobić psssyyt, usmażyć steki i rozkoszować się nic nierobieniem. Choć niezupełnie. Mamy przecież ważne zadanie do wykonania. Tak jak poprzedniego wieczoru będziemy usiłowali wykorzystać pewne zapasy, aby nie trzeba ich było nie daj Boże wylać… (szczegóły w poprzednim poście). No i musimy coś zrobić z mrówkami, które są już nawet w moim kremie do twarzy. W dodatku pojawiły się dwa nowe gatunki. Duże, czerwone mrówki oraz niewielkie blado-żółte. Skąd one się biorą?! Mamy nadzieję, że nasze zapasy jedzenia będą dla nich bardziej atrakcyjne niż nasze ciała. Śpimy niespokojnie. Noc jest bardzo zimna. Do jutra Australio!