15. Douglas-Daly
Kolejny dzień wita nas słońcem i błękitnym niebem. Niestety czuję się paskudnie, bo ból głowy i mdłości nasiliły się. Dziś mamy w planach pojechać około 160 kilometrow na pólnoc asfaltem, a potem skęcić w szutrówke bignącą do dzikich gorących źródeł Douglas-Daly. Szutrówką pojedziemy jakies 46 kilometrów, o ile Grześ wytrzyma. Jest jeszcze przed południem i jedziemy asfaltem więc mogę trochę podrzemać. Na lunch zatrzymujemy się na parkingu w Pine Creek. Przemek gotuje nudle, a ja zalegam na ławce w cieniu przykładając sobie zimne okłady na głowę. Nade mną zielono-czerwone papugi odstawiają pokaz tańców godowych. Pan papuga robi przysiady, trzęsie wyciągniętym jęzorkiem, stroszy piórka i robi fikołki na gałęzi. Patrzenie w górę niestety wzmaga uczucie mdłości więc przewracam się na bok i obserwuję jakieś szare ptaszki tarzające się w niskiej trawie. Dziwne to ptaszki. Siłują się ze sobą, przewracają na plecy i wierzgają nogami w powietrzu, po czym kładą się na bokach, dziobkami do siebie i kopią się radośnie po brzuchach. A może to mi się tylko wydaje…strasznie mnie mdli!
Czas ruszać dalej. Jedziemy do ziemi Douglas-Daly. Douglas i Daly, to nazwy rzek, pomiędzy którymi znajduje się terytorium obfitujące w źródła wody gorącej i zimnej, oraz niezwykłe formy skalne i piękną przyrodę. Naturalne termalne zbiorniki wodne są oazą dla wielu gatunków ptaków, ssaków i gadów. Można tu na przykład spotkać jamraje (Bandicoot) – niewielkie torbacze – słyszeliście kiedyś o nich? Nie? My też nie. Ale może uda się takiego cudaka gdzieś wypatrzeć. Właścicielami Douglas-Daly jest aborygeńska społeczność Wagiman. Miejsce to jest ważne zwłaszcza dla aborygeńskich kobiet i ich tradycyjnych obrzędów. Część terenu jest niedostępna dla turystów, gdyż jest uznana za obszar sakralny.
Żeby dotrzeć do źródeł trzeba zjechać z asfaltu i telepać się szutrówką przez busz. Jest tu okrutnie sucho i gorąco. Przy drodze stoi znak informujący o poziomie zagrożenia pożarowego. Wskazówka spoczywa na bordowym tle – zagrożenie katastroficzne – szanse na pożar 100%. No to bardzo zachęcająca wiadomość na takim odludziu, gdzie telefon komórkowy nie ma zasięgu. No i raczej nie ma szans no rozpalenie ogniska wieczorem.
Szutrówka na pierwszy rzut oka wygląda nieźle, ale po chwili przekonujemy się, że to pozory. Drobniutka, ledwie widoczna ‘tarka’ powoduje, że Grześ prawie puszcza na spawach.
No dobrze, może to nie była przeprawa przez Amazonkę, ale Grzesiowi powypadał papier toaletowy z uszczelnień.
Udar w raju.
Wreszcie docieramy na pole kempingowe. Okazuje się, że składa się ono z dużego, pylistego placu z kilkoma sporymi eukaliptusami, toalet i kranów z wodą. Opłatę za kemping składa się w kopercie, którą wrzuca się do drewnianej skrzynki. Wokół dzikość.
Nie jesteśmy tu sami, bo w cieniu drzew stoi parę samochodów kempingowych. Wysiadam z Grzesia i prawie upadam. Jest mi niedobrze, a przed oczami wirują mi kolorowe placki światła. Decydujemy się na spacer, by zbadać teren i ocenić, czy jestem w stanie funkcjonować. Potem postanowimy, czy wracamy do cywilizacji szukać pomocy lekarza, czy zostaniemy i spróbuję schłodzić się w wodzie. Schodzimy w dół do rzeki i doznajemy szoku. Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Widzimy leniwie wijące się płytkie strumyki wśród łach piachu, jasnych głazów, palm i drzew papierowych. Kilka rodzin, czy też grup znajomych wyleguje się w skalnych misach wypełnionych wodą, a jakieś wielkie drapieżne ptaszyska krążą nad nimi od czasu do czasu pikując, by złowić rybę. Robią to dosłownie między ludźmi. Obrazu dopełnia wibrujący dźwięk tysięcy cykad.
Choć nie mogę nawet szybciej poruszyć głową, bo się przewracam, decyduję, że zostajemy. Postanawiam złożyć moje życie w rękach natury i dwóch tabletek paracetamolu. Przebieramy się w stroje kąpielowe i idziemy poszukać miejsca doskonałego na kąpiel. Przemek idzie przodem, ja zakosami podążam za nim informując co chwilę, że będę wymiotować. Obywa się jednak bez tego.
Znajdujemy miejsce, gdzie woda jest nie za ciepła, nie za zimna. W tej okolicy ze skał wypływają źródła zarówno gorącej (ok 70°C), jak i zimnej wody. Woda z różnych dopływów miesza się nierównomiernie, więc trzeba próbować, dopóki nie znajdzie się miejsca dobrego do kąpieli i uważać, żeby się nie poparzyć.
Kładziemy się w wodzie opierając głowy o kłodę drewna. Obmywa nas na przemian ciepła i chłodna woda. Piasek na dnie jest gorący i gdy zanurzy się w nim stopy to prawie parzy. Jest super. Tak sobie leżymy, a wokół nas pływają ryby. Zastanawiam się jak przeżywają w tak gorącej wodzie. Na przeciwlwgłym brzegu widzę kangura, który skubie sobie trawę i wolno hopsa z miejsca w miejsce. Nad nami przelatują z krzykiem białe kakadu, siadają na suchym pniu nieopodal i coś sobie z niego wydziobują. Jak my to wszystko opowiemy. To jest po prostu UNREAL!
Po długiej kąpieli wracamy do samochodu. Przemek robi kolację, bo ja nie mogę nawet posmarować chleba. Jedyna pozycja, która przynosi mi ulgę, to siedzenie na krześle z głową zadartą do góry. Zapada zmrok i sąsiedzi zapalają ogniska. Zapalają ogniska! Miejscowi najwyraźniej nie boją się pożarów.
Gum trees oświetlone od spodu ogniskami wyglądają pięknie. Niebo ciemnieje i spadają pojedyncze gwiazdy. Robi się przyjemnie chłodno. Jakieś metalicznie brzmiące cykady koncertują na całego. Po jakimś czasie jak na znak wszystkie milkną. Nad nami przelatują wielkie nietoperze. Księżyc wygląda jak świetlista miska wypełniona wielkim szarym jajem. Udaje mi się na chwilę zapomnieć o udarze.
Noc jest cudowna i chłodna więc budzę sie wypoczęta. Przed śniadaniem idziemy się jeszcze zamoczyć w źródłach. O poranku jest tu cicho, nie widać żadnych ludzi ani zwierząt, poza niemądrymi rybami, które pływają nawet w wodzie tak gorącej, że nie można w niej zamoczyć stopy.
Później pijąc kawę pakujemy się i gawędzimy z sąsiadami Czechami, którzy po roku pracy w Sydney wybrali się w podróż dookoła Australii. Poznajemy też dwóch dość podejrzanie wyglądających gości (duzi, głośni, zarośnięci, mocno przeklinający), którzy większość nocy spędzili gdzieś w lokalu (gdzie tu lokal?), wrócili samochodem, a teraz na mocnym kacu pakują obóz. Okazuje się, że to ich pierwsza noc w podróży z Darwin do Sydney. Jadą odwiedzić kumpla, a że to 3973 kilometry w jedną stronę, to mają nadzieję, że go zastaną…
Czas ruszać w kierunku Parku Narodowego Litchfield. Na szczęście to niedaleko, bo tylko 220 kilometry. Czuję się nieco lepiej, więc mam nadzieję dojść do siebie przed dalszą bardziej męczącą częścią podróży. Na lunch zatrzymujemy się w barze w Adelajde River i jemy tu kruche ciasto nadziewane bawolim mięsem (pie) oraz puree z groszku i mięty. To bardzo wyszukane danie w porównaniu do codziennych zupek chińskich.
W dalszej drodze zauważamy, że czym bardziej na północ, tym większe termitiery.
W miasteczku Bachelor robimy zakupy żywnościowe i teraz po drodze na kemping pozostaje nam tylko odwiedzenie miejsca o bardzo egzotycznej nazwie Rum Jungle Lake, czyli Jezioro Rumowa Dżungla.
Złe miejsce.
Jezioro Rumowa Dżungla. Jak bardzo myląca jest ta nazwa przekonaliśmy się, gdy zobaczyliśmy pierwsze znaki ostrzegające przed promieniowaniem radioaktywnym. Rum Jungle Lake to teren, na którym od lat 50-tych wydobywano uran głównie na export do UK i USA używany do produkcji broni jądrowej w czasach zimnej wojny. Kopalnia została zamknięta w 1971 roku, a teren obejmujący 200 hektarów został po prostu porzucony, bo firma wydobywająca uran nie wzięła na siebie odpowiedzialności za powstałe szkody. Jungle Rum Lake zostało uznane za jeden z najbardziej skażonych obszarów w Australii.
W 1977 rząd podjął nieudaną próbę zabezpieczenia radioaktywnego i zakwaszonego areału. Kopalnia została zalana wodą, a powstałe sztuczne jezioro udostępniono mieszkańcom jako kąpielisko (!) i centrum sportów wodnych. W latach osiemdziesiątych testy potwierdziły, że natężenie promieniowania radioaktywnego znacznie przekracza tu normy bezpieczne dla człowieka i kąpielisko zamknięto. Do tej pory powstają plany i projekty, ale dla przyrody i dla rzeki Finniss nic się od tamtych czasów nie zmieniło.
Dogrzebałam się gdzieś historii pochodzenia nazwy Jeziora Rumowa Dżungla. Podobno kiedyś wydobywano tu też złoto. Pewnego razu ktoś opił rumem górników i ukradł im 21 kilogramów złota.
No cóż trudno doszukać się pozytywów w historii Rumowej Dżungli. Może przyszłość będzie łaskawsza dla tego rejonu?
Na noc zatrzymujemy się na ładnym i cienistym kempingu Litchfield Tourist Park. Przemek wyczytuje w przewodniku, że ropuchy odwiedzające kemping są silnie trujące, więc popijając piwko odpędza je kijem, żeby nas nie wytruły.
I tak sobie bez przygód tym razem spędzamy wieczór, a ja już prawie pozbyłam się objawów udaru słonecznego. Dzień jutrzejszy będzie najlepszym sprawdzianem mojego stanu zdrowia, a dziś przed zmrokiem wędruję sobie po kempingu z aparatem w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Efekt – ptak szary na żółtym kablu, oraz ptak szaro-biały z żółtym naleśnikiem na twarzy. Jeśli ktoś z czytelników zna nazwy tych ptaków, to proszę dać mi znać. Podpiszę wtedy zdjęcia.