Czas i przestrzeń.
Największą przyjemnością poranka jest dla mnie moment, gdy po raz pierwszy po nocy wychodzę na zewnątrz. Po wyjściu z łóżka, gdy w środku kampera zaciągnięte są jeszcze zasłony, chwytam klamkę i na chwilę się zatrzymuję, robię wdech i z zamachem otwieram drzwi, a na zewnątrz jest Australia. To jest ten moment!
Słońce jeszcze nie wstało, ale jego promienie już rozjaśniły niebo nad horyzontem. Patrzę w lewo – drzewa eukaliptusowe migocą drobnymi podłużnymi listkami, patrzę w prawo trawy kołyszą się, aż po horyzont. Pod nogami znajomy kurz. Przeciągam się i uśmiecham do siebie. Leniwym krokiem człapię do łazienki. W drodze powrotnej zatrzymuję się, by pozbierać suche jak pieprz pranie. Papugi kłócą się o coś niemiłosiernie i ścigają jedna drugą przelatując między drzewami i przysiadując na dachach przyczep kempingowych. Czas na śniadanie, sączenie kawy i patrzenie w milczeniu na budzący się świat.
W pierwszych promieniach słońca opuszczamy przyjazne Julia Creek. Dziś planujemy przejechać ponad 700 kilometrów i zatrzymać się na noc w Barkly Homestead. Po wjechaniu do Northern Territory, czyli Terytorium Północnego, to jedyne miejsce, na przestrzeni wielu setek kilometrów, gdzie można znaleźć miejsce kempingowe, sklep, czy też stację benzynową.
Dzisiejszy dzień, to spore wyzwanie dla nas i dla samochodu. Radio już nie działa, a po drodze nie ma żadnych atrakcji. Jest droga. Prosta, praktycznie bez zakrętów. Po obu stronach drogi rzadki busz lub sawanna. I o czym będziemy rozmawiać przez 8 godzin?
Jedziemy. Miasteczka zaznaczone na mapie okazują się zazwyczaj kilkoma domami z drewna i blachy, jakimś warsztatem, wielkim zbiornikiem na wodę i pordzewiałym dystrybutorem paliwa z napisem ‘No fuel’, czyli brak paliwa. Jak żyją ludzie, którzy tu mieszkają? Czym się zajmują. Większość z nich, to zapewne farmerzy.
Po 137 kilometrach dojeżdżamy do Cloncurry. Tu jest piekarnia, z której dowozi się chleb do Julia Creek. Zatrzymujemy się na krótki postój aby rozprostować nogi i zrobić nieduże zakupy na stacji benzynowej – skoro jest tu piekarnia to kupmy chleb! Po kilku minutach snucia się między regałami Przemek się poddaje i pyta właścicielki gdzie trzyma chleb. „Jak to gdzie? W zamrażarce” – dostaje odpowiedź. I znów się czegoś nauczyliśmy…
Przestrzeń
Australijskie pojęcie odległości i czasu podróży różni się znacznie od naszego europejskiego. Przypomina mi się historia, którą opowiedział nam kolega Przemka, Iain. Wujek Iaina mieszka w Australii, gdzieś w zakurzonym interiorze, w miasteczku zbudowanym przez poszukiwaczy złota. Wujek sam jest poszukiwaczem złota. Mieszka sam na farmie, w przyczepie kempingowej, która była używana przez zbieraczy owoców przez ostatnich 200 lat. Iain z żoną odwiedzili w końcu wujka, który od dawna serdecznie zapraszał ich do siebie. Dom, czyli przyczepa kempingowa samotnego poszukiwacza złota nie spełniła jednak oczekiwań żony Iaina i musieli sobie kupić namiot na czas pobytu. Wujek chcąc zapewnić gościom minimum rozrywki zaproponował pewnego dnia, żeby wyskoczyć i odwiedzić jego przyjaciela, na co przystali z chęcią. Po godzinie drogi samochodem Iain zapytał wujka, czy daleko jeszcze. Wujek odpowiedział, że nie. Po dwóch godzinach Iain ponownie zapytał, czy daleko jeszcze i otrzymał ta samą odpowiedź – nie, nie daleko. Po kolejnej godzinie Iain zapytał jeszcze raz, a Wujek popatrzył na niego i odpowiedział – A co, spieszy ci się gdzieś? Nie było to pytanie złośliwe. Wujek po prostu nie rozumiał, dlaczego Iain jest tak niecierpliwy, przecież w Australii wszędzie jest daleko. Po kolejnych paru godzinach byli na miejscu. Wypili herbatę, pogadali i ruszyli w kilkugodzinną drogę z powrotem.
Podejrzewam, że mieszkańcy Julia Creek mówią o piekarni oddalonej o 137 kilometrów – pobliska piekarnia. A nawet panie pytają małżonków, czy nie skoczyliby po chleb.
Barkly Highway
W Cloncurry zaczyna się Barkly Highway łącząca Queensland z Northern Territory. Ma 754 km długości i kończy się na słynnym skrzyżowaniu Three Ways (Trzy Drogi). Słynnym, bo jedynym skrzyżowaniu dużych dróg asfaltowych na przestrzeni wieluset kilometrów. Z tego miejsca można jechać tylko na południe lub na północ poruszając się po Stuart Highway.
Mount Isa
Sunąc Barkly Highway dojeżdżamy do przemysłowego miasta Mount Isa. Droga jest zakurzona, mija nas sporo ciężarówek. W oddali majaczą szyby kopalni i hałdy górnicze.
Osiemnastotysięczne Mount Isa może się pochwalić jednym z największych na świecie wydobyciem rud miedzi, ołowiu, cynku oraz srebra. Jest to również jedno z najbardziej zanieczyszczonych miast w Australii, a szczególnie niebezpieczne jest tu zanieczyszczenie ołowiem. Żeby dodać coś pozytywnego, wręcz zaskakującego o Mount Isa napiszę, że miasto to słynie z rodeo. Nie jest to zachwycające miejsce, aczkolwiek jak na miasto górnicze, można go nazwać schludnym i praktycznym. Ulice są tu szerokie i słoneczne, a domy zadbane, otoczone piękną zielenią.
Przystajemy na popas i ruszamy szukać czegoś na lunch. Do małej jadłodajni zwabia nas aromat pieczonego mięsa. Pani właścicielka pyta, co podać. W menu głównie hamburgery. Zazwyczaj nie ufam hamburgerom , ale w podróży staję się mniej wybredna. Gdyby zapytać o tradycyjne australijskie danie w odpowiedzi usłyszelibyśmy – mięso z grilla, więc burgerem nie pogardzimy. O dziwo burger nie jest wyciągnięty z zamrażalnika, tylko pani wyjmuje z lodówki piękny kawał mięsa i na naszych oczach go mieli, przyprawia i po 15 minutach serwuje nam fantastyczne burgery, które dosłownie rozpływają się w ustach. Po takim jedzeniu dobrze byłoby sobie uciąć drzemkę. Niestety Barkly Highway nas wzywa.
Northern Teritory
Jeszcze parę godzin drogi i wjeżdżamy do Northern Territory. O godzinie 16-stej przekraczamy strefę czasu środkowo australijskiego i cofamy się w czasie o pół godziny. Znów jest 15.30. Za pół godziny będzie 16-sta. Będziemy mieć dziś 16-tą dwa razy w ciągu jednej godziny!
Krajobraz znów się zmienił. Rzadki busz przeszedł w równy jak stół step. Godzina za godziną za oknem widzimy to samo. Czasami monotonię traw urozmaica grupa pasących się kangurów lub długoszyje emu. Hałas, jaki czyni nasz samochód jest nie do wytrzymania.
Barkly Homestaed – nie tylko kemping.
Wytrzęsieni i ogłuszeni docieramy w końcu do celu. Barkly Homestead wita nas zielenią, co jest miłą odmianą dla oka po tylu kilometrach patrzenia na zapyloną drogę i bezkresy suchych traw. Monotonia krajobrazu i ogromne otwarte przestrzenie w połączeniu z naszym wielogodzinnym milczeniem i grzechotaniem samochodu wprowadziły nas w jakiś męczący trans. Chwiejemy się na nogach jak marynarze po zejściu ze statku. Trzeba to jak najszybciej przerwać. Rozkładamy stolik, krzesełka i otwieramy puszki z bardzo zimnym piwem. Przemek nazywa tą słodką chwilę czasem robienia ‘pssyyt’. Wibracje w głowach ustają już po paru łykach.
Po chwili relaksu ruszamy na rekonesans. Barkly Homestead to coś więcej niż pole kempingowe. Jest tu małe lotnisko, dla samolotów turystycznych, ale również korzystają z niego lokalni farmerzy i różnego rodzaju służby np.: medyczne. Od frontu rozciąga się potężny parking dla road trains. Jest tu też stacja paliw, gdzie sprzedają paliwo zarówno do samochodów jak i do samolotów oraz spory warsztat mechaniczny.
Nieco w głębi znajdujemy nie tani, ale dobrze zaopatrzony sklep i bar. W skład ośrodka wchodzi również motel. Wygląda jak te z amerykańskich filmów-długi budynek z pokojami, do których wchodzi się bezpośrednio z zewnątrz. Korzystają z niego kierowcy ciężarówek , pracownicy drogowi i zapewne ci, co musieli oddać samochód do warsztatu. Samo pole kempingowe, to rozległy pylisty plac z kilkunastoma stanowiskami dla kamperów. Każde stanowisko znajduje się pod drzewem i ma podłączenie do prądu oraz kran z wodą. Miłą niespodzianką jest nieduży basen, z którego postanawiamy natychmiast skorzystać. Nikogo tu nie ma więc cały jest tylko dla nas. Woda chłodzi nasze przegrzane ciała i zmęczenie szybko znika. Po pływaniu moczymy się jeszcze zakotwiczeni przy brzegu patrząc na drzewa i niebo. Jest nam dobrze.
Nagle dobiega nas niepokojący hałas. O nie, nadciągają dzieciaki. Szóstka maluchów wpada przez bramkę , a za nimi pędzi potężny ojciec. Dzieciaki wskakują z rozbiegu do basenu wrzeszcząc i chlapiąc wodą. Ojciec staje na brzegu i wyławia je z wody po kolei jak mokre kurczaki i wrzuca z powrotem. Podrzuca je przy tym wysoko, by z jak największym pluskiem mogły wpaść do basenu. Fale tsunami zalewają nam twarze raz po raz. Chcąc nie chcąc ewakuujemy się stamtąd i zawinięci w mokre ręczniki kontynuujemy spacer po polu kempingowym. W cieniu drzew znajdujemy kilka małych zabudowań gospodarczych otoczonych wolierami dla ptaków, takie mini zoo. Gdy podziwiamy pięknie upierzone papugi o nogi ocierają się nam małe kangury wallaby i zaczynają nas lizać. Nie wiem, czy przyciąga je sól na naszych pocących się ciałach, czy zapach wody z basenu. Liżą nas z coraz większą pasją śliniąc się przy tym okropnie więc po chwili lepią mi się stopy do klapek i mam obślinione całe dłonie.
Nasz kamper będzie miał imię.
Po powrocie do obozowiska porządkujemy samochód i gotujemy makaron z sosem. Czym dalej w głąb lądu, tym ceny stają się wyższe i lepiej sobie coś upichcić, a do baru wybrać się, by wypić piwo i być może z kimś porozmawiać. Tak też robimy. Bar wieczorem jest jednak prawie pusty. Siadamy przy stoliku na zewnątrz, by mieć widok na zmieniające kolor wieczorne niebo nad wielkim, metalowym zbiornikiem na wodę i towarzyszącym mu tradycyjnym wiatrakiem. Nagle powietrze przeszywa głośny krzyk ptaka. Po chwili na zbiornik wskakuje paw i rozpościera swój kolorowy ogon. Piękny widok na zakończenie dnia. Później do baru przychodzi parę osób więc udaje się nam trochę pogadać, a i barman okazuje się zbiornicą ciekawych historii.
Wracając z baru rozmawiamy o tym, jak wyciszyć nasz pojazd i wpadamy na genialny pomysł, że możemy do tego wykorzystać naszych 20 rolek papieru toaletowego. Już wiemy, że nie przyda się nam aż tyle w tej podróży. Jutro z rana nastąpi wielkie próbne utykanie szpar i zbędnych przestrzeni w samochodzie. Stwierdzamy również, że trzeba będzie jakoś nazwać naszego brzęczącego kampera, skoro ma z nami podróżować przez cały kontynent. Może jak nadamy mu imię, to będzie dla nas łaskawszy i nie rozkraczy się gdzieś na trasie. W każdym razie chcemy z nim dobrze żyć.
– Co w nim jest najbardziej charakterystycznego? – Pytam.
-Na pewno urodą nie grzeszy, mocą silnika też nie… – Rozmyśla Przemek.
– Ale grzechocze okropnie! – Stwierdzamy niemal równocześnie.
– To może ‘Grzechotnik’? – Proponuję.
– Hmm, nie wydaje się szczególnie groźny. – Mówi Przemek.
– Może coś dźwiękonaśladowczego? – Zastanawiam się na głos.
– Grzegorz Brzęczyszczykiewicz! – Rzuca Przemek.
– Pasuje jak ulał, tylko trochę długie. Grześ, po prostu Grześ.
I tak już zostaje. Będziemy podróżować Grzesiem.
Czy z Drogi Mlecznej widać Australię?
To pierwsza noc kiedy jesteśmy na tyle daleko od cywilizacji, że możemy zobaczyć nocne niebo nieskażone światłem miast. Jeśli popatrzymy na mapę świata pokazującą zanieczyszczenie światłem, zobaczymy Europę jako wielką czerwono-pomarańczową plamę. Z dala od miast ciągle jednak możemy podziwiać tu piękne nocne niebo. Gdy z kolei spojrzymy na mapę Australii, to zobaczymy, że poza miastami na wybrzeżach całe wnętrze kontynentu jest kompletnie nieoświetlone. Jeszcze jedną zaletą położenia Australii jest to, że znajduje się ‘na przeciwko’ Drogi Mlecznej. W Europie, w bezksiężycową noc Droga Mleczna jest dość dobrze widoczna, ale w Australii patrząc na Drogę Mleczną widzimy nie dwa razy, nie 10 razy, a sto razy więcej gwiazd niż patrząc z półkuli północnej!
Nigdy bym nie uwierzyła, że różnica może być tak ogromna. To tak jak w teatrze, gdy gasną światła i powoli oświetla się scena. Odcinasz się wtedy myślami od wszystkiego, wszystko inne znika, teraz jesteś tylko ty i scena. Tak też się dzieje, gdy gasną lampy i ogniska na polu kempingowym, świat dosłownie znika. Jest tylko widz i obłędny nieboskłon, który pulsuje i miga. Gwiazdy są tak nisko, że masz wrażenie, że mógłbyś zagłębić w nich rękę i jednym ruchem zburzyć ich porządek. Droga Mleczna, jak rzeka przecina środek nieba. To widoczny z ziemi fragment naszej Galaktyki. Przemierzając ją wzrokiem spotykamy znajome konstelacje, aż na samym południu, nisko nad horyzontem znajdujemy Krzyż Południa.
Czekam, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, gdzieś przeczytałam, że może to trwać około 45 minut i jeszcze raz patrzę w niebo. Próbuję odszukać Emu. Emu nie jest gwiazdozbiorem, to pasmo ciemnych obłoków materii międzygwiazdowej w Drodze Mlecznej przypominające kształtem ptaka. Niejednokrotnie w czasie tej podróży przekonam się, że Aborygeni widzą świat inaczej niż my, a nie-gwiazdozbiór Emu jest tego przykładem. Tam, gdzie inni łączyli niewidzialnymi liniami najjaśniejsze gwiazdy, aż linie te utworzyły znajome kształty zwierząt, przedmiotów, bogów, Aborygeni wypatrywali tych samych kształtów w ciemnych przestrzeniach między gwiazdami. I tak wypatrzyli Emu. Głowę Emu tworzy ciemna mgławica Worek Węgla nieopodal Krzyża Południa, ciało i nogi ciągną się daleko, aż do gwiazdozbioru Skorpiona.
Można spędzić wiele godzin patrząc na gwiazdy. Można też samemu wynajdywać na niebie i nazywać dowolne kształty, ja na przykład odkryłam tej nocy gwiazdozbiór serca. Nigdy jednak później nie udało mi się go odnaleźć.
-Mylisz, że stamtąd też ktoś na nas patrzy? Jak ktoś patrzy na naszą planetę, to pewnie widzi mały, czerwony kontynent. – Zastanawia się Przemek będąc już w filozoficznym nastroju.
Zrobiło się już bardzo późno. Tak późno w nocy, że można powiedzieć – wcześnie rano. My-dwa mikroskopijne punkty na planecie Ziemi, krążącej w Układzie Słonecznym w Galaktyce Drogi Mlecznej idziemy spać.
O świcie, gdy tylko Droga Mleczna zblednie wyruszymy znów na ziemską Barkly Highway.