Cairns. Kierunek busz.
Przed południem lądujemy w Cairns. Z samolotu widzimy nieduży, trawiasty teren lotniska obrzeżony gęstym tropikalnym lasem. Już się nam podoba! Taksówką jedziemy odebrać samochód z wypożyczalni. Korzystamy z firmy Britz. Są profesjonalni, pomocni, oferują dobre warunki wynajmu, a ich samochody są czyste i w dobrej kondycji.
Na tę podróż wybraliśmy Toyotę Hi-Top. To mały kamper bez napędu na 4 koła więc poza asfalt nie można się za daleko wybierać. Zresztą umowa z Britzem też na to nie pozwala. Tak czy siak, wierzcie mi, jazda po szutrówkach nieprzystosowanym samochodem grozi, jeśli nie rozleceniem się pojazdu, to przynajmniej jego kompletnym rozklekotaniem. Będziemy mieli okazję zapoznać się później z urokami australijskich dróg kategorii B, C i D np.: tarką na drodze czy też ‘bull dust’ – miałkim jak puder pyłem, w którym samochód może ugrzęznąć jak w błocie. Opowiem wam również, do czego może się przydać 20 rolek papieru toaletowego, i nie będzie to historia związana z przewodem pokarmowym.
Procedura wydania samochodu odbywa się bardzo sprawnie, ale mimo to musimy się spieszyć, bo za 4 godziny zrobi się ciemno, a droga do naszego pierwszego kampingu Lync-Haven w Parku Narodowym Daintree długa-ok 120 km. GPS nie działa, nie wiemy jakiej jakości są drogi po przekroczeniu rzeki Daintree i jeszcze musimy zrobić zakupy spożywcze na najbliższe 4 dni.
Spragnione wielbłądy.
Udajemy się do sieciówki Coles. Szybko przemierzamy ogromny sklep wrzucając do wózka produkty z wcześniej przygotowanej listy. Idzie nam sprawnie, bo rozkład działów w sklepie jest taki sam, jak wszędzie indziej na świecie – najmniej popularne z przodu, czyli owoce i warzywa, a najpotrzebniejsze na samym końcu, czyli chleb i alkohol. Tylko, że tutaj, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, na końcu sklepu nie ma alkoholu. Nie ma go też z przodu, ani na środku. W ogóle nie ma! Na chwile robi się nam nieprzyjemnie, bo wizja wieczornego relaksu przed kamperem, po raz pierwszy pod parasolem lasu deszczowego, z zimnym piwkiem w ręku zaczęła się rozwiewać. A z kubkiem herbaty, to już nie jest tak samo. Zresztą mocno wierzę w usypiającą moc piwa, a mając już za sobą kilka nieprzespanych nocy potrzebuję tego, jak lekarstwa. Potrzebny jest magiczny napój i basta!
Przemek pyta przy kasie, czy nie sprzedaje się tu alkoholu i dostaje odpowiedź, że nie. Alkohol sprzedaje się w oddzielnych sklepach. I tak zapoznajemy się z sieciówką Thirsty Camel, czyli Spragniony Wielbłąd. Skreślamy ostatnie produkty z naszej listy i zadowoleni ruszamy na północ.
Daintree – przebudzenie w raju.
Park Narodowy Daintree, gdzie podążamy, obejmuje najstarszy, nienaruszony las deszczowy na Ziemi. Liczy on sobie około 140 milionów lat i jest ostoją dla wielu rzadkich gatunków zwierząt i roślin. To wspaniały, zielony organizm splątany milionami pnączy i korzeni, pełen skomplikowanych zależności i tajemnic, który wydaje się pełznąć przez góry do turkusowego morza. Na plażach, tam, gdzie palmy tracą już grunt pod nogami, ostatnią leśną strażą są mangrowia trzymające się heroicznie swoimi rozcapierzonymi łapami zalewanego regularnie piachu.
Rzekę Daintree przepływamy promem, po czym wjeżdżamy w paszczę dżungli. Po obu stronach drogi zbita, zagmatwana i mocno zakurzona zieleń. Droga jest niezła i przed zmrokiem docieramy na pole kampingowe. Ach, jak tu pięknie! Właściciel Lync-Haven trzyma tu trochę zwierząt, przybłęd znalezionych i odratowanych. Są tu papugi, węże, jaszczurki i kilka kangurów. Gospodarz oprowadza nas, a na odchodne zaprasza następnego dnia z rana na karmienie krokodyla. Wygląda na to, że poznamy Doris-pięciometrowego krokodyla różańcowego, o którym czytaliśmy jeszcze przed przyjazdem.
Mimo, że ledwo powłóczymy nogami i mamy z wrażenia kolorowy zawrót głowy, to postanawiamy ruszyć na zwiady w las. Mam ochotę uściskać każde drzewo po drodze i wytarzać się w liściach na ścieżce. Oglądamy każdy krzak i każdą mrówkę. Wszystko tu wygląda inaczej. Najczęściej wymawianym słowem jest 'patrz!’. Nasze rozmowy są jednak rozczarowujące. Przemek woła 'patrz, jakie wielkie paprocie!’, ja tłumaczę, że to nie paprocie, tyko palmy. Potem ja dziwię się, czemu tu tak sucho w tym lesie deszczowym, na co Przemek odpowiada, że to przecież pora sucha. Lepiej otwórzmy już to zimne piwo i w milczeniu spędźmy czas przed snem.
Tył kampera okazuje się być bardzo wygodną sypialnią. Ciepłe, spokojne, słodko pachnące lasem powietrze koi mnie do snu i przesypiam pierwszą noc w Australii. Budzimy się w raju i tak już będzie przez resztę podróży.
Borys czy Doris?
Rano, z małą grupką mieszkańców kampingu ruszamy obejrzeć karmienie krokodylicy Doris. Gospodarz trzyma ją dość daleko od kampingu, w dużym basenie okolonym zielenią i bardzo mocnym siatkowym płotem. Wchodzi do środka z wiadrem poćwiartowanych kurczaków. Natychmiast, jak łódź podwodna wynurza się z wody wielki gad. Choć zna swojego pana od lat, nie mamy wątpliwości, że Doris nie skreśliła go jeszcze z menu. Pan jest ostrożny, mięso rzuca z pewnej odległości. Trzyma w ręce nieduży kij, (tak, jakby mógł się nim obronić!) i nie spuszcza Doris z oka.
Opowiada, że gdy dostał tego krokodyla myślał, że to samiec i nazwał go Borys. Dopiero, gdy ten złożył jajka, okazało się, że jest samicą. Wtedy to Borys został przemianowany na Doris. Podobno określenie płci u młodych jest bardzo trudne. Pytam, czy myśli, że krokodyla można oswoić. Z uśmiechem odpowiada, że nie. Można go tylko przyzwyczaić do karmienia.
Tu jeszcze taka ciekawostka. Poprzedni właściciel Doris miał zezwolenie na trzymanie krokodyla do trzech i pół metra długości. Gdy Doris osiągnęła ten rozmiar musiał się jej pozbyć i tak oto wylądowała w Lync-Haven. Zostało nam wytłumaczone, że pozwolenia na trzymanie krokodyla są uwarunkowane rozmiarem wybiegu, basenu itp.
Następnie udajemy się odwiedzić kangury. Dostajemy miski z karmą i wchodzimy do zagrody. Są tu duże kangury czerwone oraz małe, zwane wallaby. W przeciwieństwie do Doris chcą się cieszyć naszym towarzystwem, a nie smakiem. Chętnie jedzą z ręki i robią zadowolone miny, gdy je czochramy. Oglądamy jeszcze papugi trzymane w klatkach na ganku. Piękna, biała kakadu daje mi się drapać po łepku. Przemka dziobie i wydaje się poirytowana jego obecnością. Zapewne jest samcem. No chyba, że pewnego dnia też zniesie jajka, tak jak to niegdyś zrobił Borys…
Cape Tribulation, czyli Przylądek Udręki
Kapitan James Cook w czasie swojej pierwszej wyprawy w 1770 roku odkrywał wschodnie wybrzeża Australii. Podróż przebiegała bez problemów dopóki statek Cooka ‘Endeavour’ nie nadział się na rafę w pobliżu nieznanego im przylądka i omal nie zatonął. Dziura w burcie była tak duża, że dzielni odkrywcy musieli wyrzucić sporo prowiantu i ciężkiego sprzętu m.in. parę armat, by statek mógł utrzymać się na powierzchni. Dziurę zatkano zwiniętymi żaglami. James Cook napisał w swoim dzienniku, że od tego momentu zaczęły się ich wszystkie problemy, a przylądek, przy którym doszło do wypadku nazwał Cape Tribulation, czyli Przylądkiem Udręki.
Jak to miejsce wygląda dziś?
Do Cape Tribulation prowadzi asfaltowa droga i tam asfalt się kończy i zaczyna droga szutrowa. Dalej na północ można już tylko podróżować samochodem z napędem na 4 koła. Wyruszamy naszym kamperem grzecznie asfaltem. Na prawo zbity las deszczowy, na lewo las jest rzadszy i od czasu do czasu można
zobaczyć turkus morza.
Asfalt się kończy. Parkujemy i zaczynamy penetrację terenu. Jest tutaj sporo ścieżek zbudowanych z drewna, którymi można przechadzać się po lesie. Teren jest podmokły i bez tego udogodnienia spacer byłby niemożliwy. Drewniane ścieżki-podesty zaburzają wrażenie dzikości i trochę jestem tym faktem rozczarowana, jednakże rozumiem, że bez ingerencji człowieka dżungla pochłonęła by swoją rozbuchaną zielonością każdą piędź ziemi i dla turystów Przylądek Udręki szybko odzyskał by swoją zła sławę.
Mimo ucywilizowanych chodników dużo się tu dzieje. Zaraz po wyjściu z samochodu spotykamy dumnie kroczącego ptaka, który wygląda na indyka. Łepek i szyję ma łysawe i czerwone. Piórka nakrapiane. Nie mylimy się. To dziki indyk australijski zwany nogalem brunatnym. Chwilę później przemaszerowuje przed nami półtorametrowy waran. To jedna z największych jaszczurek na świecie. Nieźle jak na pierwszych 10 minut. Spacerujemy ścieżkami wśród cudnej roślinności i przyglądamy się kształtom liści i ptakom.
Po jakimś czasie naszym oczom ukazuje się plaża. Biały piach, pochyłe palmy, walające się orzechy kokosowe i przecudnego koloru morze. Jestem w raju. Albo przeniosłam swój byt na pocztówkę z tropików.
Na plaży jest parę osób. Wszyscy jacyś smutni. Chodzą, kopią nogami w piasek, patrzą w morze i wzdychają. A czemóż to, czemu? A temu, że każdy ma w torbie kąpielówki i ręczniczek, a tu jeden wielki, żółty znak przy wejściu na plażę głosi: ‘Uwaga krokodyle morskie’, a drugi: ‘Uwaga – parzące meduzy’. No to tyle. Można sobie zdjęcie cyknąć i pomarzyć o rzuceniu się w rozkosznie wyglądające fale morskie. Taki to Przylądek Udręki.
Przepraszam, czy tu są rekiny? Nie, bo boją się krokodyli.
W Queensland – północno-wschodniej części Australii żyje krokodyl różańcowy zwany też krokodylem morskim. Australijczycy nazywają te krokodyle ‘salties’. Gad ten nie bez powodu cieszy się zła sławą. Nie gardzi żadnym mięsem włączając w to mięso ludzkie. Gdy jest głodny, lub gdy trafi się mu okazja atakuje wszystko, co się rusza, a że jest największym drapieżnikiem zarówno lądowym jak i wodnym na świecie, to nie brakuje mu pewności siebie.
W roku, kiedy wybraliśmy się do Australii, od stycznia do września, krokodyle zabiły 4 osoby plus oficjalnie jednego rekina. Prawdopodobnie przekąska z rekina zdarza się częściej, ale tym razem znaleziono na plaży dowód – głowę rekina ze śladami zębów krokodyla. Miejscowi powiedzieli nam, że ostatnimi laty takie przypadki ataków na ludzi zdarzają się coraz częściej. Dlaczego? Otóż do lat siedemdziesiątych masowo polowano na salties i ich populacja zmniejszyła się do tego stopnia, że komercyjne polowania zostały zakazane przez rząd. Upiekło się tylko młodym krokodylom, bo ich niewielkie rozmiary powodowały, że nie były groźne dla człowieka.
I tak człowiek odzwyczaił się od niebezpieczeństwa, a krokodyle rosły. Krokodyle żyją ok. 70 lat, więc można sobie wyobrazić, jakie okazy mogą się po latach wyłonić z wody. Równocześnie człowiek zapuszcza się coraz dalej w dzikie obszary Australii, przyjeżdża coraz więcej turystów, coraz więcej ludzi żegluje, łowi ryby, itp. Spotkania te niestety niejednokrotnie obie strony przypłacają życiem.
W Terytorium Północnym Krokodyle są odstrzeliwane, jeśli zdarzy się im zaatakować człowieka. Zazwyczaj nie kończy się na jednym. Strzela się do wszystkich dużych krokodyli w okolicy licząc na to, że trafi się też sprawcę. W Queensland, gdzie jesteśmy, krokodyle są pod ochroną.
W przybrzeżnych wodach tej części Australii czai się jeszcze jeden drapieżnik, groźniejszy niż krokodyl, bo prawie niewidzialny. Jest to kostkomeduza śmiercionośna, czyli osa morska. Meduza ta, choć ‘tułów’ ma nieduży, to 60 najeżonych parzydełkami macek faluje wokół niej w promieniu 3 metrów. Macki, nawet oderwane od ciała ciągle są aktywne i przy zetknięciu ze skórą wstrzykują w nią swój jad. Pechowcy, którzy zostali poparzeni cierpią katusze, a rozległe poparzenia mogą nawet prowadzić do śmierci.
Przy każdej plaży, obok znaku ostrzegawczego znajduje się pojemnik z butelką z octem. Ocet okazuje się środkiem, który zatrzymuje dalszy proces wstrzykiwania toksyny przez tkwiące w skórze parzydełka. Osa morska nie jest niestety jedynym parzącym przedstawiciel meduz, który potencjalnie może zakończyć nasze wakacje w Australii. Żyją tu jeszcze maleńkie, śmiertelnie niebezpieczne Irukandji, Aretuzy i z pewnością wiele innych galaretowatych potworów.
Wobec powyższego, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko popstrykać zdjęcia, posiedzieć na piachu z dala od wody i wypatrując płetwy rekina zapalić papierosa. Na Przylądek Udręki wrócimy jutro, z przewodnikiem. Zapuścimy się w las deszczowy. Tam na pewno jest bezpieczniej…