Wyciszenie.

Wstajemy dziś nieco później niż zwykle. Choć przed nami krótsza podróż, bo tylko 552 kilometry, to od tego dnia do listy wielu porannych czynności dochodzi nam jeszcze obtykanie Grzesia. Zabieramy się do pracy. Robimy różnej grubości zwitki z papieru toaletowego. Małe zwitki do zablokowania drzwiczek szafek oraz między rozsuwane szyby w oknach, większe między mocowania różnych narzędzi i sprzętów. Całe rolki papieru wchodzą między karnisze, a ściany kampera, jak również między stolik, a krzesła turystyczne na półce i pomiędzy naczynia. Szukamy wszelkich potencjalnych źródeł hałasu i blokujemy lub owijamy w papier toaletowy wszystkie podejrzane przedmioty. Wnętrze naszego samochodu zaczyna przypominać tradycyjną chochołowską chatę uszczelnioną przez nieudolnego ‘mecho-optyka.’

Po zakończeniu procesu, zadowoleni dopijamy kawę i ruszamy w drogę nasłuchując. Niestety coś tam jeszcze z tyłu mocno podskakuje. Robimy postój i sprawdzamy. Okazuje się, że to koło zapasowe. Dociągamy więc pasy zabezpieczające i jedziemy dalej. Po godzinie nie mamy już wątpliwości, że wyeliminowanie dźwięków denerwujących Przemka nie będzie łatwe. Na kolejnym postoju penetrujemy skrytki z tyłu samochodu i odkrywamy, że mamy saperkę, plastikową miskę oraz sznurek i klamerki. Wszystko to oczywiście niezabezpieczone. Zawijamy i  blokujemy rolkami papieru wszystkie nowo odkryte przedmioty.

12 rolek papieru zostało zużyte ale rezultat jest względnie dobry. Poza stałym grzechotaniem i tarciem dochodzącym gdzieś z podwozia, nie słychać już prawie żadnych innych dźwięków.

Kobiece poczucie kierunku:

          – Wiesz, że wieczorem będziemy musieli powyciągać te wszystkie zwitki, a następnego dnia rano trzeba będzie je znów pięknie pozakładać? – Pyta radośnie Przemek.

          – A jakby tak odpuścić sobie to szaleństwo i zostawić wszystko bez obtykania, to może po paru dniach słuch by ci się przytępił? – Pytam również rozbawiona.

          – Kochanie, przecież wiesz, że ja potrzebuję mieć słuch doskonały, bo dopiero co kupiłem sobie pianino i uczę się grać. – Odpowiada Przemek.

          – Nie możesz sobie po prostu założyć zatyczek do uszu na czas jazdy? Mnie ten hałas nie przeszkadza. Zresztą chętnie przytępię sobie nieco słuch zanim zaczniesz się uczyć grać na tym pianinie. – Rzucam jak zwykle praktycznym rozwiązaniem.

          – Nie wyobrażam sobie nie słyszeć cię kochanie przez 6 czy 8 godzin jazdy. Nie wiem czy bym wytrzymał.- Słodzi Przemek.

I tak przekomarzając się dojeżdżamy do jedynej, ale jakże wspaniałej atrakcji dzisiejszego dnia, do Devil’s Marbles (w dosłownym tłumaczeniu Kulek Diabła, ale to nie brzmi dobrze), w języku Aborygenów Karlu Karlu.

Mistyczne kule.

Devil’s Marbles to ogromne granitowe ostańce w postaci kul, rozrzucone na przestrzeni kilkuset hektarów. Teren, na którym się znajdują należy do rdzennej ludności i objęty jest ochroną. 

Karlu Karlu mają bardzo prostą historię geologiczną. Około 1.7 miliarda lat temu zastygła w skorupie ziemskiej lawa utworzyła warstwę granitu. Warstwa ta z wierzchu przyciśnięta była grubą powłoką piaskowca. Piaskowiec jako, że jest stosunkowo miękki, kruszył się i wietrzał tracąc na wadze, pozwalając granitowi rozprężać się i pękać. Z czasem piaskowiec został wywiany i wypłukany, a popękane bloki granitu zostały odsłonięte. Narażone na działanie czynników pogodowych i chemicznych erodowały coraz mocniej i przestrzenie między poszczególnymi blokami powiększały się. Duże różnice temperatur między nocą, a dniem powodowały naprężanie i rozprężanie zewnętrznej warstwy skał i jej łuszczenie. Wiatr także polerował drobne nierówności. I tak z czasem uformowały się Karlu Karlu. 

Granitowe kule mają do 7 metrów średnicy. Niektóre balansują  jedna na drugiej niemalże zaprzeczając prawom fizyki, inne są idealnie przecięte na pół i wyglądają jak rozkrojone wielkie bułki. Ta regularność kształtów głazów, ich specyficzne, wręcz artystyczne ułożenie oraz brak jakichkolwiek innych formacji skalnych w pobliżu sprawiają wrażenie, że Devil’s Marbles nie powstały w sposób naturalny.

Aborygeni też w to nie wierzą. Mają swoje teorie na temat ich powstania. Jedna z aborygeńskich legend głosi, że Karlu Karlu to skamieniałe jaja złożone przez Tęczowego Węża. Tęczowy Wąż, to ciekawe i bardzo złożone bóstwo, odpowiedzialne między innymi za stworzenie świata. W aborygeńskich wierzeniach i historiach zwanych Day Dreams nic nie jest jednoznaczne i proste. Wszystkie historie są przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie i różnią się od siebie w zależności od tego kto, kiedy i komu  je opowiada. Mnie utkwiło w głowie jedno wyobrażenie Tęczowego Węża. Posłuchajcie. Nad bezkresnym buszem zbierają się chmury. Niebo ciemnieje, nadyma się i w końcu uwalnia upragniony deszcz. Spragniona ziemia, zwierzęta i ludzie długo czekali na ten moment. Teraz wszyscy się cieszą. Gdy deszcz ustaje na niebie pojawia się ogromny Tęczowy Wąż i radośnie przeskakuje z jednego water hole (niewielkiego zbiornika wody opadowej) do następnego. Te zbiorniki wody, które odwiedzi nigdy nie wysychają, nawet w czasie najdłuższych susz, dlatego warto wiedzieć, gdzie zaczyna, a gdzie kończy się tęcza, bo tam zawsze znajdzie się wodę. W europejskiej tradycji, a dokładnie irlandzkiej na końcu tęczy można znaleźć skrzata z garnkiem złota. Jak bardzo różnią się nasze pragnienia!

Devil’s Marbles to nie tylko ciekawostka geologiczna i niezwykle piękne miejsce. Dla Aborygenów jest to miejsce święte, miejsce o znaczeniu sakralnym dlatego bronią go przed różnymi formami bezczeszczenia. 
W 1953 roku jeden z wielkich głazów został zabrany przez białych Australijczyków i złożony w Alice Springs jako obelisk na grobie Johna Flynna, założyciela Flying Doctors – pierwszego lotniczego serwisu medycznego w Australii. Choć niewątpliwie John Flynn jest pozytywną postacią i bohaterem, to jednak rozebranie aborygeńskiej ‘świątyni’ okazało się błędem. Przyczyniło się to do wieloletniego konfliktu między australijskimi władzami, i tradycyjnymi właścicielami tego rejonu. Po latach, ważący 8 ton kamień został zwrócony.

Nie był to odosobniony przypadek. Sytuacja powtórzyła się później w latach 80-tych i tym razem zabrany bez zgody Aborygenów kamień został przywieziony z powrotem.

Myślę, jak łatwo jest obrazić uczucia ludzi tylko dlatego, że się ich nie rozumie lub nie chce zrozumieć. Gdyby aborygeńska świątynia wyglądała jak Kościół Mariacki, nikomu nie przyszło by do głowy, żeby przyjechać ciężarówką i zabrać jej część, ale Karlu Karlu to przecież tylko kilkadziesiąt interesująco wyglądających głazów rozrzuconych w trawie. I tu trzeba zrozumieć, że my budujemy nasze świątynie, Aborygeni nie. Dla nich katedry stawia matka natura. 

Penetrując Devil’s Marbles po raz pierwszy doświadczamy prażącego zwrotnikowego słońca oraz uciążliwych, wszędzie włażących much. Jesteśmy tu sami, słychać tylko nasze kroki i muchy. Rozgrzane powietrze wokół nas drży i faluje, trawy lekko się poruszają. Ja co chwilę oglądam się przez ramię, bo wydaje mi się, że coś widziałam. To zapewne płochliwe jaszczurki słysząc nas, dają nura gdzieś w szczeliny skalne. No chyba, że to Tęczowy Wąż śledzi nas by sprawdzić, czy nie wydrapiemy naszych inicjałów na jego cennych skamieniałych jajach. Nie wydrapiemy. My nie z tych, co lubią znaczyć teren.

Postanawiamy zjeść lunch na parkingu z widokiem na Karlu Karlu i tu stajemy przed trudnym wyborem: jeść w kabinie, gdzie jest ponad 45 stopni, czy na zewnątrz, gdzie nie można włożyć łyżki zupy do ust bez wyjmowania z niej muchy. Ja stawiam na upał w środku, Przemek na dodatkową porcję białka. Kończę posiłek z lekkim udarem cieplnym, a gdy wychodzę na zewnątrz widzę Przemka siedzącego na krześle turystycznym nerwowo palącego papierosa. Wokół niego ślady stoczonej walki- dziesiątki martwych much leżą w pyle w różnych pozycjach. Setki innych jednak ciągle krążą wokół niego. Najwyraźniej nie wygrał tej bitwy. 

Na parking zajeżdża ładny samochód kempingowy. Wysiada z niego starszy gość i podchodzi do nas przywitać się. To taki nieoficjalny zwyczaj, że na przydrożnych parkingach ludzie schodzą się żeby pogadać, opowiedzieć gdzie byli, czasem ostrzec przed dziurawą drogą lub pożarem buszu. Gość jedzie z północy. Zjechał gdzieś z głównej drogi, by zobaczyć wodospady, ale jak twierdzi, były zepsute ‘broken’. Pytamy, co ma na myśli. On na to, że nie działały ‘they didn’t work’. Jak to nie działały, pytamy. Woda nie leciała po skałach, OK? Odpowiada. Aaaa! Nie było wody! A o porze suchej słyszał? Ach ci turyści!

Od dwóch dni nie widzieliśmy rzeki zawierającej podstawowy jej składnik–wodę. Stoją tylko tabliczki przy drodze z nazwą rzeki,  przez którą przejeżdżamy, bo nawet bez wody pozostaje rzeką, tak na wszelki wypadek. Może w tym roku, a może za dwa lata spadnie wystarczająco dużo deszczu, by potwierdzić, że tabliczka mówi prawdę – tu jest Tenense Creek, Stuart Creek itd. (creek – rzeka, albo rzeczka).

Choć w Rezerwacie Karlu Karlu można nocować (są tu toalety, nie ma pryszniców, a opłatę za nocleg wrzuca się do specjalnej skrzyneczki – gospodarze liczą na uczciwość gości), i zapewne byłoby cudownie zobaczyć zachód słońca nad tym magicznym miejscem, to my musimy jechać dalej. Przed nami jeszcze 218 kilometrów do Ti Tree – następnego kempingu, gdzie mamy zarezerwowane miejsce na noc. Ruszamy.

Ti Tree bez muszek.

Przed samym Ti Tree widzimy dużą tablicę informującą, że wjeżdżamy do strefy kwarantanny. Strefa ta ciągnie się od tego miejsca, aż do Alice Springs i ma na celu ochronę lokalnych upraw przed muszkami owocówkami. Przed wjazdem do niej należy pozbyć się wszelkich owoców – zjeść je lub wyrzucić do specjalnie przygotowanych kontenerów. Nie można do tego regionu wwieźć owoców oczywistych, czyli jabłek, gruszek, śliwek itp., jak również mniej oczywistych, jak pomidory, ogórki, papryki, cukinie, kabaczki i bakłażany. Nasza lodówka zawiera tylko 2 jabłka i 3 pomidory, więc rozprawiamy się z owadzim zagrożeniem w 5 minut i teraz już możemy zameldować się na polu kempingowym Ti Tree.

Ti Tree jest skromne, ale czyste i choć przywodzi na myśl tyły warsztatu samochodowego, to jest tu jednak dużo cienia i przestrzeni, przyjemny bar i sklep. Na recepcji dostajemy talony potwierdzające, że jesteśmy gośćmi na kempingu i możemy zakupić alkohol. Po raz pierwszy spotykamy się z tego typu restrykcjami. Prawdopodobnie zamieszkujący w pobliżu Aborygeni nie będą mogli nabyć alkoholu ani w sklepie, ani w barze w Ti Tree. To zarządzenie niekoniecznie wyszło od białych mieszkańców tego regionu. Aborygeńskie plemiona borykają się z problemem alkoholowym od wielu lat i często starszyzna nie życzy sobie, żeby alkohol był sprzedawany współplemieńcom lub nawet wwożony na ich tereny.

My jednak spokojnie możemy zrobić nasze wieczorne psyytt i odprężyć się przy zimnym złotym napoju. 

Z kranu przy naszym stanowisku kapie woda. Nie da się jej zakręcić do końca. Gdy robi się nieco chłodniej, do wody zlatują się ptaki. Najpierw wielkie kruki o niebieskich oczach, potem małe zielone papużki, a na koniec spore stado różowych papug kakadu. Bez ruszania się z miejsca mamy bardzo udaną sesję fotograficzną!

Dzień kończymy w barze, na słuchaniu i opowiadaniu podróżnych historii.

Kładziemy się dziś do łóżka wcześniej. Jutro pobudka o 5.30, a potem 6 godzin jazdy do Curtin Springs z przystankiem w Alice Springs. Tam oddamy Grzesia w ręce mechanika i okaże się, czy Grześ tak sobie naturalnie stuka i grzechocze, czy też mamy poważny problem… Bądźmy dobrej myśli.

0 0 votes
Ocena Wpisu
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze