Przygotowania do podróży, czyli skąd, dokąd, jak i po co?
Wrzesień 2014. Po paromiesięcznych przygotowaniach jesteśmy już gotowi do podroży. Bilety lotnicze zakupione, trasy wytyczone, atrakcje obcykane, samochód wynajęty. Wiemy ile kosztuje jedzenie, ile paliwo i noclegi. Znamy odległości pomiedzy stacjami benzynowymi i obejrzeliśmy wszystkie możliwe filmy
zarówno dokumentalne jak i fabularne związane z Australią, włączając oczywiście naszego faworyta Krokodyla Dundee – wszystkie części po trzy razy. Wiemy już jak tam można przeżyć oraz jak zginąć. W ogóle wydaje się nam, że wiemy już o Australii tyle, że podróż to już tylko formalność, by potwierdzić i opieczętować naszą wiedzę.
Co w planach?
Nasze plany są dość ambitne, jak na nowicjuszy. Planujemy zostać w Sydney na dwie noce, następnie samolotem udać się do Cairns. Tam wynajmiemy samochód kempingowy i pojedziemy na północ do rzeki Daintree, gdzie spędzimy tam parę dni. Chcemy tam zobaczyć las deszczowy, przepłynąć rzeką wśród krokodyli oraz wybrać się na rafę koralową. Stamtąd wyruszymy w długą drogę na zachód, do centrum Australii, do miasteczka Alice Springs i do Uluru – świętej góry Aborygenów.
Po drodze odwiedzimy magiczne Devils Marbles. Z Alice Springs, po uzupełnieniu zapasów pomkniemy na północ. Po paru dniach jazdy w pyle dojedziemy do Mataranka Springs – gorących źródeł, gdzie odpoczniemy i wymoczymy się trochę. Następnie dalej na północ do Catherine River i Douglas Springs. Tam będzie super gorąco, ale też bardzo dziko.
Następnym punktem podróży będzie Litchfield National Park. W Litchfield planujemy zostać kilka dni żeby zobaczyć wodospady, różnorodne formacje skalne i połazić po buszu. Naszą podróż zakończymy w Darwin. Stamtąd wrócimy samolotem do Sydney.
Cała podróż samochodem zajmie 25 dni. Będziemy jechać 6-8 godzin dziennie i przejedziemy ok. 6000 km. Temperatury będą się wahać od +2° C do +45°C. Dwa razy przekroczymy zwrotnik Koziorożca, będziemy jechać przez las równikowy, busz i półpustynie, po drogach asfaltowych i kamienistych (na ile pozwoli nasz wynajęty pojazd).
Wybuch wulkanu i inne przeszkody na starcie.
Przygotowania do podróży, to również przygotowania mentalne. Potrzebuję trochę czasu, żeby pogodzić się z faktem, że Australia to kontynent z największa ilością jadowitych stworzeń – węży, choć tych jakoś się nie boję, jak i meduz, żab, oraz niestety pająków. Na lądzie oprócz bajecznych widoków możemy spodziewać się pożarów buszu, kolczatej roślinności, owadów różnej maści oraz skorpionów. Już nie wspomnę o osławionych ‘drop bears’, czyli małych, niewinnie wyglądających niedźwiadkach spadających na ludzi z drzew eukaliptusowych :). W upragnionej w upale wodzie słodkiej mogą czaić się krokodyle, a w morzu dodatkowo, bo krokodyle jak się okazuje lubią sobie również zrobić wycieczkę morską, paskudnie parzące meduzy oraz rekiny.
Powyższa wiedza staje się niestety źródłem moich głębokich niepokoi i powoduje, że budzę się wcześnie rano i zaczynam obmyślać rozmaite strategie przetrwania. Nic jednak nie przygotowuje mnie na to, co czeka mnie w krainie Oz, a zwłaszcza w jej toaletach.
Czym bliżej wyjazdu, tym częściej czuję w brzuchu lekki wir. To lęk wymieszany z ekscytacją. Na domiar złego na parę tygodni przed wyjazdem spada na nas zła wiadomość – na Islandii wybuchł wulkan Bardarbunga i zaczął wyrzucać ogromne ilości pyłów, które uniemożliwiają loty samolotom. O, nie! Nasza podróż staje pod znakiem zapytania teraz, gdy przebrnęliśmy przez pola minowe przygotowań i już prawie pogodziłam się z myślą o porankach z pająkiem na twarzy i wężem w śpiworze. Coś takiego! Jesteśmy zdani na czekanie i pomyślne wiatry.
Od tego dnia, co wieczór, gdy palimy papierosy przed domem, patrzymy w niebo z niepokojem i nadzieją.
Lecimy? Lecimy do Australii!
Piątek 5 wrzesień. Planowany dzień wyjazdu.. Loty nie zostały odwołane! Uff. Przemek jedzie jeszcze rano do pracy, ja mam nas dopakować. Wróci po mnie koło południa i pojedziemy na lotnisko. Taki to plan. Na razie siedzę na brzegu wanny i moczę pięty w mydlinach. Potem wyschną mi na wiór jak to zwykle bywa, gdy chodzę w sandałach. Nie mogę się skupić. Myśl o Australii tak wyczekiwanej staje się nierealna, a stresy przygotowań i niepewności mocno mnie wyczerpały i odebrały cały entuzjazm.
Pakuję rzeczy zgodnie z przygotowaną wcześniej listą. Warto taką mieć , zacząć ją robić parę tygodni przed wyjazdem i zachować na następne podróże. Rzeczy takie jak klamerki do prania, agrafki, woreczki strunowe, kawałki sznurka, gwoździe, drut, skórzane robocze rękawice do zbierania drewna i różnorodnych napraw, cienkie gumowe rękawiczki do brudnych robót np. wyjmowania z podwozia jakiejś padliny – to są rzeczy, które przychodzą do głowy na skutek rozmyślania o różnych możliwych scenariuszach. Gdy nie zapisze się ich na listę od razu, zapomina się o nich. A potem może być płacz i zgrzytanie zębów, bo brak takiej małej rzeczy może porządnie uprzykrzyć życie.
Na tego typu wyjazdu lepiej nie brać za dużo ciuchów. W przeciwnym razie albo będziecie wozić kupę brudnych ubrań, albo spędzać wieczory na praniu, zamiast sobie siedzieć z piwkiem i kontemplować piękno świata. Zabierzcie minimum, najlepiej ubrania szybkoschnące, niedrogie, takie, których nie będzie wam szkoda, gdy się zniszczą. Odłóżcie również komplet czystych rzeczy na podróż powrotną samolotem do osobnego woreczka i nie używajcie ich w czasie podróży.
Chustka niezbędna!
Drogie panie, polecam zabranie ze sobą cienkiej, dość dużej chustki. Ma wiele funkcji. Zasłoni przed słońcem dekolt, zwiąże włosy, ozdobi prostą sukienkę, czy też koszulę, oraz przyda się przy zwiedzaniu świątyń do zakrycia ramion. W samochodzie założona na szybę fajnie zacienia, a założona na twarz, jak maseczka, chroni śluzówki przed suchym powietrzem klimatyzacji (używam zarówno w samochodzie, jak i w samolocie). Zabrana do torby na wycieczkę posłuży również jako ręcznik, jeśli spontanicznie postanowicie się gdzieś wykapać.
Walizy się dopięły! Hurra!
Na lotnisku pijemy wino i po raz dziesiąty analizujemy zawartość naszego bagażu, zastanawiamy się, czy czegoś nie zapomnieliśmy. Humory mamy kiepskie i żeby dodać sobie animuszu ciągle powtarzamy „Jedziemy na wakacje! Na miesiąc do Australii!”, ale entuzjazm gdzieś się w nas wypalił. Ciekawe, kiedy wróci?
Wreszcie w samolocie.
Pierwszy lot Aberdeen – Londyn przebiega planowo. Odsypiamy zmęczenie. Gdy wieczorem wsiadamy do Super Jumbo Jeta Singapore Airlines wpierw czujemy powiew luksusu, gdy mijamy mini pokoje pierwszej klasy, oraz komfortowe loże business klasy, a następnie powiew egzotyki, gdy mościmy się wśród kolorowego i gwarnego rozgardiaszu klasy ekonomicznej. Pasażerami dyrygują przepiękne, filigranowe stewardesy w długich, kwiecistych, szytych do figury sukienkach. Każda ma czarne włosy upięte wysoko w kok, porcelanową skórę i mocno uszminkowane usta. Poruszają się szybko i cicho. Mówią również cicho, pochylając się nad pasażerami. Rozdają wpierw ręczniki zamoczone w gorącej wodzie i skropione jakimś pachnącym olejkiem, potem woreczki z ciepłymi skarpetami, koce, poduszki i słuchawki do ekranów telewizyjnych. Czujemy się dobrze zaopiekowani.
Później dostajemy ciepły posiłek, pyszny jak na warunki samolotowe i nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko oglądać filmy i przyciągać stewardesy spojrzeniem, by uzupełniły nam kubeczki z winem. Przemek nie musi już przyciągać. Obsługująca nasz rząd stewardessa ma ze sobą wino za każdym razem, gdy mija Przemka. Usypiamy w tym błogim otoczeniu.
No nie zupełnie. Nie usypiamy, bo noga ścierpła, bo czyjś łokieć wchodzi na moją przestrzeń i mnie dźga. Źle na boku, bo cierpnę, źle na plecach, bo chrapię lub głowa spada. Jest głośno, nawet w wyciszających słuchawkach. Oglądam filmy długo w noc. Zazdroszczę mojej sąsiadce, starszej Azjatce, która zaraz po posiłku założyła opaskę zaciemniającą na oczy, usiadła prosto, z rękami wzdłuż ciała, stopami równiutko ułożonymi na podłodze i zasnęła. W tej samej pozycji przespała całą noc. Rano obudziła się , przeciągnęła, uśmiechnęła i świeża jak poranek wylądowała w Singapurze. Nie to, co my…
Singapur w biegu
W Singapurze mamy 8 godzin wolnego czasu przed lotem do Sydney. Po długim trzynastogodzinnym locie jesteśmy śnięci i czujemy skutki nadmiernego spożycia wina, za co oczywiście winimy stewardesy. Postanawiamy jednak być twardzi i nie marnować czasu. W 8 godzin można zobaczyć kawał miasta.
W 6 godzin, żeby być precyzyjnym, bo na lotnisko trzeba wrócic 2 godziny przed odlotem. Znajdujemy plan miasta i decydujemy się na odwiedzenie portu. Stąd powinny być niezłe widoki na miasto, a i dzielnice portowe zazwyczaj są ciekawe i nietrudno znaleźć tam dobre jedzenie. Najpierw uzyskujemy pieczątkę w paszporcie pozwalającą na wejście do kraju, a potem próbujemy się rozeznać w rozkładach jazdy. Węzeł komunikacyjny przylotniskowy okazuje się węzłem gordyjskim. Niby wszystko jasne, ale żeby dotrzeć na właściwy peron trzeba przejść niezliczoną ilością wijących się korytarzy i schodów.
Po 15 minutach czujemy się jak we wnętrzu potężnego mrowiska i tracimy kompletnie orientację w przestrzeni. Nie wiemy nawet, czy jesteśmy nad ziemią, czy też pod. Podążamy za napisami „Marina”, które są opatrzone w strzałki. Ręce mamy poklejone gumami do żucia – wyrzucanie byle gdzie gum jest w tym kraju zabronione pod karą chłosty, a tu jest tak sterylnie, że nie ma nawet koszy na śmieci. Jest bardzo ciepło. Plecaki wypchane aparatami i obiektywami zaczynają nam ciążyć. Dopadamy pociąg. Wsiadamy. Klima i chłodzik. Chyba brzydko pachniemy. Azjaci nie pocą się tak jak my. Wyglądają schludnie i niewiarygodnie dobrze.
Jedziemy, raz nad ziemią-wtedy podziwiamy widoki, raz pod ziemią-wtedy przyglądamy się pasażerom. Ludzi w pociągu ubywa. Gdy dojeżdżamy do portu, z pociągu wysiadamy tylko my. Rozglądamy się. Coś jest zdecydowanie nie tak. Jesteśmy na jakimś gigantycznym placu budowy. Jak okiem sięgnąć tylko dźwigi, spychacze, wykopy i tumany kurzu. Port to tu dopiero będzie. Może w przyszłym roku!
Poinformowani przez jakiegoś robotnika, jak dostać się do najbliższej atrakcji, wskakujemy znów do pociągu, tym razem obieramy kierunek: Ogrody Botaniczne. Nadal jesteśmy twardzi, choć już mocno głodni i czas zaczyna nas gonić. Tym razem wysiadamy we właściwym miejscu.
Ogrody Botaniczne.
Sobota w Singapurze, to jak wszędzie indziej na świecie czas rodzinnych spacerów i pikników. Mieszkańcy zatłoczonego miasta udają się na świeże powietrze, gdzieś gdzie będzie rozrywka dla dorosłych i dla dzieci, oraz gdzie można coś zjeść. W Singapurze takim miejscem są właśnie Singapore Botanic Gardens.
Robi się już szaro, jest prawie 6-ta wieczorem. Temperatura 30°C, wilgotność 90%. Tłum pcha nas parkowymi alejami. Jest na co popatrzeć, jeśli tylko uda się gdzieś wyrwać z pochodu i przystanąć z boku. Mijamy fantastyczne kompozycje roślinne, oczka wodne, przedziwne kwiaty i ogromne szklane kopuły mieszczące niemalże kompletne lasy tropikalne z kaskadami storczyków. Wejścia do kopuł nie są tanie, ale postanawiamy je zwiedzić. Okazują się fenomenalnie zaprojektowane.
Największą atrakcja ogrodów są potężne metalowe instalacje przypominające jakieś egzotyczne grzyby porośnięte cudnymi pnączami. Są podświetlone, a kolor światła zmienia się co jakiś czas. W oddali widać dumę Singapuru – Marina Bay Sands Hotel – trzy drapacze chmur połączone potężną łodzią, która stanowi dach, ale tak na prawdę jest potężnym basenem z tarasem widokowym, z którego można podziwiać miasto.
Czas coś zjeść. W dużej restauracji na terenie ogrodów zamawiamy: Przemek pożywna zupę – Laksa – z mięsem i warzywami, zabielaną mlekiem kokosowym, ja kurczaka z ryżem i różnymi dziwnymi dodatkami typu orzechy i suszone maleńkie, bardzo słone rybki. Pycha. Po posiłku snujemy się po parku. Ludzie siedzą na trawnikach, dzieci szaleją, ale nikt tu niczego nie je, ani nie pije. Od tego są restauracje. Trawniki pozostają nieskazitelnie czyste. Pewnie nie trzeba będzie sprzątać po zamknięciu.
Niestety czas na nas. Trzeba wracać na lotnisko. I znów jedziemy pociążkiem z niezliczonymi przesiadkami i marszami przez labirynty korytarzy i schodów. Wykończeni duchotą i brakiem snu docieramy na lotnisko. Z ulgą klapiemy na samolotowe fotele i zapinamy pasy. Nie oddzywamy się do siebie, źli jeden na drugiego, że nas zaciągnął na taką mordęgę. Po drugim kubeczku wina, już nas to śmieszy, po trzecim zasypiamy!
Dzień dobry Sydney!
Lądujemy szczęśliwie. Jesteśmy jako tako wyspani. Z duszą na ramieniu ciągniemy nasze bagaże do odprawy celnej. Naoglądaliśmy się programów o tym, jak dokładni są australijscy celnicy. Wiemy, że nie można tu wwieźć wielu produktów spożywczych i niektórych leków, co nie jest zaskoczeniem, ale nie można mieć również zabłoconych butów, by nie przywlec chorób, strzępów grzybni, czy też nasion roślin z innych części świata. Ze skrupulatnie wypełnionymi kartami lądowania podchodzimy do celnika.
W karcie lądowania były różne pytania z typowymi kwadracikami do zaznaczania, co się ze sobą przywozi do Australii. Jednym z tych pytań było „Czy wwozisz do kraju lekarstwa, broń lub narkotyki”. No cóż, mamy ze sobą lekarstwa, więc trzeba zaznaczyć okienko.
Celnik to młody chłopak, opalony i uśmiechnięty. Wygląda, jakby przed chwilą zeskoczył z deski surfingowej. Założę się, że na nogach ma tongs, czyli klapki, ale nie mogę tego sprawdzić, gdyż siedzi za kontuarem. Zagląda szybko do naszych paszportów i kart lądowania i wita nas polskim „Dzień dobry!” po czym pyta:
– Macie ze sobą broń?
– Nie – Odpowiadamy
Zerka do karty lądowania.
– Narkotyki?
– Też nie – Odpowiadamy zgodnie z prawdą.
– Aaaa, to macie lekarstwa!
– Tak, lekarstwa
– No to miłego pobytu!
I tyle. Jesteśmy zaskoczeni.
Ulice Sydney
Z lotniska jedziemy busem do naszego hotelu w starej dzielnicy miasta – Kings Cross słynącej z tanich backpakerskich hosteli, domów publicznych, jak również pięknej postkolonialnej architektury. Obsługa hotelowa okazuje się bardzo przyjemna ale nasz pokój to beżowa beznamiętność. Chłodny i wilgotny w dodatku. Jest 11 rano. Czyli europejski początek nocy.
Ciało mówi spać, duch podróżnika – zwiedzać. Zdezorientowani różnicą czasu idziemy do pubu na burgera, a potem na spacer do portu zobaczyć słynny budynek opery. W parkach między palmami spacerują ibisy, na parapetach przysiadają papużki. Ogromne drapacze chmur rzucają wieczny cień na ruchliwe ulice. Zimno i hula wiatr. Ja mam przygotowane bikini na wylegiwanie się na plaży, a tu ludzie chodzą w puchowych kurtkach. Spodziewałam się cieplejszej wiosny.
Idziemy do zoo ogrzać się trochę i zobaczyć to, czego może nie udać się nam zobaczyć w dalszej podróży. Niestety najciekawsze okazy, to zwierzęta nocne i w ciągu dnia można jedynie zobaczyć ich klatki z napisem np.: „Tu śpi wombat. Zachowaj ciszę.” Zobaczyliśmy jednak kangury, krokodyle, węże i sporo ptaków. Jeszcze nie wiemy, że wszystkie te stworzenia, i jeszcze wiele innych zobaczymy w ciągu najbliższych dni, jak tylko opuścimy miasto.
Przemka boli noga, a mnie już chyba wszystko, ale chcę zobaczyć jeszcze China Town. Przemek nie chce już chodzić, jednakże po moim małym fochu zgadza się na dodatkowy spacer. China Town tętni życiem. To tylko jedna ulica, ale warta zobaczenia. Sklepy są pełne dziwnie wyglądających specyfików wydzielających nieznane Europejczykom aromaty. Dużo kolorów, lampionów, i kiwających łapką plastikowych kotków. Mamy wrażenie, że to już nie Australia, tylko Chiny.
Jest już ciemno. Wracamy do hotelu przez Hyde Park. Biega tu masa szczurów, choć miasto wydaje się czyste. Ku naszemu zdziwieniu na spotkanie wychodzi nam opos. Chce coś zjeść. Nie mamy nic poza pełnymi pęcherzami więc obiecujemy wrócić jutro z pomidorami i gnamy do hotelu.
Tej nocy znów nie śpię. Jest mi zimno i głodno. Boli mnie stłuczone kolano, bo gnając do hotelu potknęłam się i dość spektakularnie wywaliłam na ulicy. Drażnią mnie również wydepilowane nogi, pokryte teraz setkami wkręcających się pod skórę włosków. Nieźle zaczyna się ta podróż, mam nadzieje, że to złe miłego początki!
Opera w Sydney i Bob Dylan
Następnego dnia udajemy się odebrać bilety na koncert Boba Dylana, który odbędzie się wieczorem w Sydney Opera House. To ma być wisienką na torcie naszego pobytu w Sydney. Będziemy mogli zobaczyć budynek opery w środku i posłuchać żywej legendy.
Po odebraniu biletów płyniemy statkiem na Cockatoo Island, która kiedyś była więzieniem, a później przez długie lata mieściła potężną stocznie, w dużej mierze wybudowaną przez więźniów. Pozostały tu budynki doków, potężne dźwigi i inne stoczniowe urządzenia. Na rozległych trawnikach zorganizowano pole namiotowe, które przypomina koszary. Podobno to świetne miejsce do oglądania noworocznych fajerwerków. Troszku tu straszno, troszku piękno, ale widok Sydney ze statku jest zdecydowanie zachwycający.
Wieczorem, wystrojeni w najlepsze polary, jedziemy autobusem na koncert. Przemek zapomina okularów, a ja gubię po drodze soczewkę kontaktową . Czuje się jak siedem nieszczęść. Nie dość, że z powodu jedzenia 24 godziny na dobę rozbolał mnie żołądek, przeziębiłam gardło i ledwo mogę przełykać, to teraz na dodatek nie widzę na jedno oko.
Sydney Opera House w środku wygląda zaskakująco skromnie, styl lat 70-tych mocno rzuca się w oczy. Wykończenie to głównie beton i jasne drewno. Rozmiary budynku, niezwykły kształt oraz przejrzysty styl robią ogromne wrażenie.
Bob Dylan okazuje się naprawdę niezły, choć go nie widzimy. Ale słyszymy. Przez jakiś czas. Na sali jest ciepło i przytulnie. Zasypiamy dwa razy…
Odświeżeni drzemką wracamy piechotą do hotelu. Spacer choć piękny, bo Sydney nocą jest spektakularne, okazuje się za długi. Możemy skorzystać z autobusu, bo przecież mamy bilety powrotne. Mieliśmy. Zgubiłam. TAXI!!!
Góry Błękitne
Kolejny dzień i kolejna przygoda. Wybieramy się z przewodnikiem w Góry Błękitne. Góry te zawdzięczają swą nazwę spowijającej je mgle zabarwionej na lekko niebieski kolor. Ten niespotykany kolor nadają mgle olejki eteryczne wydzielane przez eukaliptusy, które dominują tutejszy drzewostan.
Jedziemy rozklekotanym busikiem z bardzo miłym przewodnikiem, który jest strasznie blady i okrutnie się poci. Po drodze widzimy pierwsze kangury i białe kakadu. Busik dzielnie pcha się pod górę, aż docieramy na miejsce. Z platformy widokowej patrzymy na góry i ich ciekawą strukturę. Jest tu poziom górny- rozległa płaszczyzna porośnięta eukaliptusami i poziom dolny, czyli dna tysięcy kanionów rozcinających góry pod różnymi kątami.
Ściany kanionów są wysokie i strome. Teraz rozumiemy, dlaczego pierwsi biali osadnicy nie byli w stanie przedrzeć się przez Góry Błękitne do wnętrza kraju i dlaczego, gdy w końcu udało się im po latach te góry obejść, byli tak zdziwieni widząc swoje krowy, które kiedyś im uciekły, zdziczały, przeszły przez labirynt gór, a teraz spokojnie się pasły po drugiej stronie. Krowy okazały się sprytniejsze od ludzi!
Przewodnik oddziela nas i jeszcze jedną młodą dziewczynę od grupy i szeptem proponuje, że jeśli chcemy się przejść po buszu, to możemy pojechać kolejką górską na szczyt, a potem zejść w dół bardzo widokową trasą koło wodospadu i aborygeńskich malunków skalnych. On w tym czasie zabierze bardziej zaawansowaną wiekowo resztę grupy do sklepu z pamiątkami i na kawę i będzie na nas czekał. Przystajemy na to.
Po powrocie do Sydney udajemy się do pubu na piwko. Koło 9 tej wieczorem, gdy wychodzimy na zewnątrz zapalić, okazuje się, że nie mogę wrócić do środka, bo nie mam przy sobie dowodu tożsamości . A to niespodzianka. Po godzinie 9-tej każdy wchodzący musi być zarejestrowany w systemie komputerowym i sprawdzony, czy nie wszczynał ostatnio jakichś awantur w tym lub innych pubach. Niezły system kontroli. Na szczęcie Przemek ma paszport i udaje mi się przekonać pana ochroniarza, że jestem żoną Przemka.
Pożegnanie z oposem.
To nasz wieczór pożegnalny z Sydney. Idziemy jeszcze zobaczyć się ze znajomym oposem w parku, wracamy do hotelu i próbujemy trochę pospać. Jutro wielki dzień. Lecimy do Cairns, tam wynajmujemy samochód i ruszamy w dzikość!