Outback i zmiana krajobrazu.

Do najbliższego miasteczka jest tylko kilkanaście kilometrów i mamy nadzieję, że jakoś tam dojedziemy. Spod samochodu słychać tarcie metalu, zgrzyty i szumy. Przemek podejrzewa, że to albo łożyska, albo most. Również z tyłu kampera dochodzą okrutne dźwięki, jakbyśmy wieźli wagon z tamburynami. To zapewne nasze naczynia, sztućce, karnisze oraz, jak się później okaże szyby w oknach. Ten problem jednak, nie jest groźny, natomiast awaria samochodu na trasie, to katastrofa. Dwie najbliższe wypożyczalnie Britz są, jedna w Cairns, a druga w Alice Springs. Już jesteśmy dzień drogi od Cairns i co najmniej 5 dni drogi od Alice Springs. Czekanie na nowy samochód oznaczałoby dla nas opóźnienie, które liczyłoby się w dniach, czyli nie bylibyśmy w stanie przejechać zaplanowanej trasy z paroma przewidywanymi dłuższymi postojami na odpoczynek. Lepiej więc chuchać na zimne i sprawdzić samochód zanim jesteśmy stosunkowo blisko wypożyczalni.

Zatrzymujemy się na stacji benzynowej i Przemek dzwoni do biura Britza. Po długiej rozmowie odkłada telefon. Wygląda na zrezygnowanego.

– Co jest? – Pytam – Coś poważnego? Musimy zawrócić, czy szukać mechanika gdzieś w pobliżu?

– Nie, powiedzieli, że ten typ tak ma. Mamy jechać, aż się nie zepsuje. Ich zdaniem wszystko jest w porządku.

Korzystamy z luksusu czystej toalety na stacji benzynowej i ruszamy w drogę, starając się ignorować grzechotanie i zgrzytanie. Włączamy głośno radio.

Termitiery

termitiera

Krajobraz robi się coraz suchszy, drzewa ustępują miejsca niskim krzewom, a ziemia przybiera czerwony kolor. W pożółkłej od upału trawie wypatruję pierwsze termitiery. Z każdym kilometrem widzimy większe, niektóre wielkości dorosłego człowieka. Te, które stoją przy drodze są często ubrane w koszulki lub sweterki. Niektóre mają czapki, a nawet korale i okulary słoneczne. To takie hobby Australijczyków – ubieranie termitier. Jadąc przez setki kilometrów niezamieszkanego buszu, miło jest mieć wrażenie, że na poboczu widzi się człowieka.

Przemek prowadzi, ja wypatruję wszystkiego, co inne i nowe dla nas. Na drodze jest bardzo dużo padliny. Głównie są to potrącone kangury. Martwy kangur, w różnym stadium rozkładu leży dosłownie co kilkadziesiąt metrów. Padlina jest szybko pożerana przez ptaki drapieżne. Trudno jest nam uwierzyć w to, co widzimy, ale większość tych ptaków to orły. One też niestety często kończą pod kołami samochodów. Kangury najczęściej są potrącane w nocy. Światła samochodów oślepiają je i przez tą chwilę nieuwagi i oszołomienia nie są w stanie umknąć na czas, przed nadjeżdżającym pojazdem. Zderzenia te są również niebezpieczne dla ludzi w pojazdach, które nie mają solidnych, specjalnych zderzaków, zwanych ‘bull bars’.

Road trains

Największym zagrożeniem dla zwierząt są jednak potężne ciężarówki – road trains, czyli pociągi drogowe. Road trains jeżdżą z prędkością do 100 km/h, mogą ważyć nawet 200 ton. Australijskie pociągi drogowe, to najdłuższe i najcięższe pojazdy dopuszczone do ruchu drogowego na świecie. Szybkie zatrzymanie się takiego kolosa nie jest opcją, więc zaopatrzone są w potężne bull bars, które mogą zmieść z drogi większość przeszkód.

road train
Road train.
road train
Road train.
road train
Road train wiozący betoniarkę na środkowej przyczepie…

Właśnie dostrzegamy w tylnym lusterku nadciągający road train. Jak nas pouczono, zwalniamy i zjeżdżamy na pobocze. Postanawiamy zatrzymać się i wysiąść z samochodu, żeby lepiej się przyjrzeć tej maszynie. Słyszymy potężny ryk silnika, niklowane rury wydechowe i osłony na przodzie kabiny lśnią w słońcu. Ziemia drży, gdy przejeżdża koło nas, podmuch powietrza strąca nam kapelusze z głów, a nasz kamper buja się przez krótką chwile na boki. Kaszlemy w tumanach kurzu.

Droga przed nami robi się coraz bardziej monotonna i prawie pozbawiona zakrętów, sygnał radiowy gubi się powoli. Najpierw zanikają stacje muzyczne, potem jeszcze dość długo towarzyszą nam relacje z rugby, a gdy i one cichną pozostajemy z jedyną działająca stacją. Jest to stacja religijna. Wymyślam nowe powiedzenie -‘Człowiek nadaje, Pan Bóg fale nosi’. Niedane jest nam jednak zbyt długo słuchać dobrego słowa i od połowy drogi jedziemy już tylko przy dźwiękach naszej samochodowej perkusji. Przemek jest bardzo wrażliwy na hałas, więc po paru godzinach jazgotu zwalnia do 90 km/h. Przy tej prędkości grzechotanie jest do wytrzymania.

termitiera
Termitiera w przebraniu.

White Mountains

Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w White Mountains. Niestety nie mamy czasu, by wybrać się na wycieczkę, a muszę przyznać, że okolica wygląda zachęcająco. Choć góry te nie są wysokie, to biały piaskowiec tworzy tu ciekawe formacje skalne. Jest tu kilka urokliwych wąwozów i można wypatrzeć sporo rzadkich węży i jaszczurek.

White mountains.
White mountains.

Pod wieczór dojeżdżamy do Julia Creek, znajdujemy należące do urzędu miasta pola kampingowe i rozbijamy obóz.

Julia Creek

Gospodarze pola kempingowego są bardzo gościnni. Pokazują nam świetnie wyposażone i czyste łazienki, pralnię i kuchnię. Wieczorem będzie ognisko i kolacja ugotowana przez miejscowe gospodynie. Oczywiście jesteśmy zaproszeni. Mamy przynieść tylko swoje krzesła, talerze, sztućce i coś do picia, jeśli mamy ochotę. Oferta brzmi fantastycznie. Od paru dni gotujemy sami, głównie coś z grilla i zupki chińskie na lunch. Pragnę już bardzo gotowanego ziemniaka i sałatki. Wrzucam jeszcze szybko wszystkie nasze ubrania do pralki, bo nie praliśmy od przylotu do Australii, bierzemy prysznic, wino w rękę i idziemy na kolację. Za drucianym płotem rozciąga się morze traw, na tle zachodzącego słońca widać ciemne sylwetki pasących się kangurów. Jest pięknie. I bardzo australijsko.

Kemping w Julia Creek.

Ogniska z posiłkiem odbywają się tu w każdy poniedziałek w sezonie turystycznym. My załapujemy się na ostatnią kolację w tym sezonie. Niewielka, bo licząca 300 osób społeczność Julia Creek bardzo się stara, żeby zachęcić turystów do odwiedzania ich miasteczka. Atrakcji jest tu niewiele, ale jak na australijskie realia, to prawie Las Vegas. Jest tu jezioro, gdzie można łowić ryby – baramundi; piękna formacja skalna, z niewielkim oczkiem wodnym oraz kamieniołom, gdzie można szukać skamielin.

W Julia Creek nie ma prądu z sieci elektrycznej. Mieszkańcy używają generatorów. Problemy są tu też z wodą pitną – jak się dowiedzieliśmy od pani burmistrz, nie padało tu od dwóch lat. Pani burmistrz, to młoda dziewczyna, która w zeszłym roku skończyła studia, gdzieś w dużym mieście. Młodzi ludzie uciekają stąd, ale nie ona. Pani burmistrz, urodziła się w Julia Creek i jest mocno związana z tym miejscem. Wróciła tu po studiach, i wierzy, że może uczynić miasteczko trochę lepszym miejscem do życia, atrakcyjniejszym dla mieszkańców i gości. Ta młoda i energiczna kobieta, zna tu każdego. Wszyscy są tu zresztą jak rodzina. Niekoniecznie wszyscy się lubią, ale muszą ze sobą współpracować, bo to stanowi o ich być, albo nie być.

Wieczorne rozrywki.

Kolację podano. Kilka pięknie ubranych w sukienki starszych pań zaprasza nas pod zadaszenie, gdzie wydają posiłek. Są ziemniaki! I pieczeń! I sałatka! Do popicia kompot, a na deser ciasto. Niebo w gębie. Jak u mamy, jak w domu. Panie bardzo poważnie traktują swoje role i z niepokojem obserwują nas, sprawdzając, czy jesteśmy zadowoleni, czy nam smakuje. Pytają, czy czegoś nie dołożyć. Siadamy z talerzami na kolanach wokół ogniska. Jest nas ze 20 osób. Ale gości przybywa. Schodzą się miejscowi ogorzali farmerzy, mechanicy samochodowi z niezmywalnym smarem wokół paznokci i parę młodzików, co to nie przepuszczą okazji, by napić się piwa w towarzystwie. Przychodzą też młode mamy w szortach i koszulkach na ramiączkach taszcząc dzieciaki pod pachami i śmiejąc się. Dla wszystkich, taki dzień, to święto. Coś się dzieje w Julia Creek.

Gdy jemy, pani burmistrz bierze mikrofon, wita wszystkich serdecznie i przedstawia program na wieczór. Jako pierwsza wystąpi przewodnicząca Wojskowego Żeńskiego Korpusu Pomocniczego (z czasów II Wojny Światowej) i opowie o ich pracy charytatywnej. Następnie będzie występ muzyczny. Klaszczemy. Mikrofon przejmuje urocza starsza pani w niebieskiej sukience ze sznurem pereł na szyi. Ma pięknie zakręcone włosy. Nie jest modna ani nowoczesna, ale bije od niej ciepło. Krótko mówi o stowarzyszeniu, informuje, który członek stowarzyszenia ostatnio zmarł, i kto przejął funkcję tej osoby. Potem z dumą opowiada o ostatnich charytatywnych dokonaniach stowarzyszenia. Stowarzyszenie zebrało 50 dolarów na pomoc uczniom w Julia Creek oraz 500 dolarów, żeby wspomóc australijskich niepełnosprawnych wyjeżdżających na paraolimpiadę. Kwoty, które wymieniła są tak małe, a jej duma tak wielka. Czapki z głów przed mieszkańcami maleńkiego Julia Creek. Wielkie serca mają.

Potem śpiewa Peachy. To młoda kobieta. Jest tęga, nosi szorty i czapeczkę baseballową. Sprawia wrażenie trochę opóźnionej w rozwoju, ale głos ma piękny. Została wytypowana do australijskiego X-Faktor, czyli konkursu talentów z popularnej serii 'Australia ma Talent’. Nie wygrała, ale udział się liczy. Widać, że kocha śpiewanie, a i fanklub ma tu całkiem spory!

Siwi Nomadowie

Konsumując kolację prowadzimy pogawędkę z siedząca obok nas kobietą. Pyta, jakie mamy plany. Mówimy, że chcemy zobaczyć Australię, na co ona wybucha śmiechem. Zobaczyć Australię w 3 tygodnie! Dobry żart. Ona z mężem oddali swój dom pod wynajem 4 lata temu. Kupili sobie duży samochód kempingowy i od tej pory podróżują po Australii, i jeszcze wszystkiego nie zobaczyli. Opowiada nam o Grey Nomads, czyli Siwych Nomadach, jak się tu nazywa podróżujących emerytów. Wielu z nich sprzedało swoje domy, by kupić domy na kółkach i spędzić resztę życia ciesząc się wolnością. Siwi Nomadzi, podróżują tak , jak kiedyś przemieszczali się rdzenni mieszkańcy Australii. Gdy robi się za ciepło lub za zimno w jakimś rejonie, przenoszą się gdzie indziej. Czasami dorabiają sobie pracując w barach, czy też przy zbieraniu owoców. Wtedy zostają na parę tygodni na tym samym polu kempingowym.

Większość z nich się zna. Umawiają się na spotkanie, a raczej, żeby pomieszkać w tym samym miejscu przez jakiś czas. Wieczorami siadają razem przy grillu, oglądając telewizję satelitarną albo grając w karty i gawędząc. Co za wspaniały pomysł na spędzenie złotego wieku! Teraz rozumiem, skąd się bierze tyle babć w szlafrokach, z wałkami we włosach w kempingowych toaletach o świcie!

Zmierzch nad Julia Creek.

Po powrocie do naszego obozowiska wsłuchujemy się w muzykę  świerszczy piłujących na skrzypcach. Otwieramy jeszcze po piwku i zapalamy papierosy. Myślę, o ludziach, których dziś spotkaliśmy, o tym jak różni się życie, w takiej małej społeczności od naszego, miastowego. Zastanawiam się, czy może i my kiedyś zostaniemy Siwymi Nomadami? Pięknie by było. Strzepuję popiół, patrząc w rozgwieżdżoną Drogę Mleczną.

– Niee! Co ty robisz?! – Krzyczy Przemek

– A co robię? – Pytam skonfundowana.

– Strzepnęłaś mi popiół do piwa.

– Oj, wielkie rzeczy, przyniosę ci nowe z lodówki.

– Tu piwo kosztuje 7 dolarów. – Mówi Przemek z wyrzutem.

– To może dasz je radę wypić..? Przecież się nie otrujesz. – Pocieszam.

Niedobra żona. Nie rozróżnia pustej puszki po piwie, która służy za popielniczkę, od pełnej puszki zawierającej pyszny, zimny drogocenny napój. Niech już lepiej idzie spać. Zresztą wszyscy już się pochowali w przyczepach kempingowych. Tu ludzie chodzą spać wcześnie. O 7-mej, 8-mej wieczorem są już w łóżkach, żeby przed świtem, o 5.30 wędrować już do toalet i zasiąść do śniadania przy wschodzie słońca o 6 tej rano.

Nas czeka długa i męcząca podróż. Jutro 8 godzin za kółkiem. Lepiej też się wyśpijmy.

0 0 votes
Ocena Wpisu
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze