Wonga – pierwsze wrażenia.
Tą noc i kilka następnych spędzamy na polu kempingowym w Wonga, na obrzeżach Parku Narodowego Daintree. Przy wejściu wita nas starsza pani, którą od razu ochrzciliśmy 'Babcia’, jako że jest siwiuteńka, nieco puszysta i nosi się 'wygodnie’. Jej lokum to spory barak z okienkiem dla klientów, a wewnątrz same cuda, tzn. niezły bałagan. Papierzyska, talerzyki, filiżanki, foldery reklamowe, pamiątki od turystów i dla turystów, sprzęt turystyczny i narzędzia pokrywają wszystkie poziome powierzchnie, i to w kilku warstwach. Podejrzewam, że najniższa warstwa rozpoczęła już proces naturalnej mumifikacji.
Babcia jest miła, ale nie wylewna, taki powściągliwy typ. Myślę, że jest młodsza niż jej wygląd sugeruje, i że dość twarda z niej kobita. W każdym razie krokodyli się nie boi i codziennie zażywa kąpieli w morzu. Gdy pytam ją o krokodyle, uśmiecha się pod nosem i odpowiada, że przepływają tędy tylko raz lub dwa razy na miesiąc. No to nie ma strachu. Parkujemy przy palmach, za którymi już tylko Morze Koralowe. Po podłączeniu samochodu do prądu (żeby broń Boże lodówka się nie rozładowała), wywlekamy krzesełka turystyczne na plażę. Zarówno na prawo, jak i na lewo rozciągają się kilometry plaży. I nikogo tu nie ma, tylko my. Sączymy piwko. Morze pachnie arbuzami.
Po relaksie wracamy na kamping i zachęceni przez sąsiadów dołączamy do grupy gości alkoholizujących się przy długim stole. Głównie są to emeryci z Melbourne. Są dla nas mili przez około 5 minut, po czym orientują się, że my nie z tych sfer co oni. Tracą zainteresowanie naszymi osobami i wracają do rozmów o notowaniach na giełdach papierów wartościowych. Do stołu przysiada się para młodych Australijczyków, Michelle i Kevin. Kevin zajmuje się zawodowo wycinaniem chwastów w dżungli, a Michelle opiekuje się ich dziećmi. Po chwili dołącza Ray, czyli Crocodile Man – kiedyś mieszczuch z Sydney, a teraz przewodnik po świecie krokodyli. Po krótkim czasie jesteśmy już z nimi za pan brat, i rozmawiamy tak głośno i żywiołowo, że emeryci żegnają się i znikają w swoich przyczepach kampingowych za milion dolarów.
Opowieści z lasu deszczowego.
Następnego ranka wyruszamy na profesjonalne penetrowanie okolicy z przewodnikiem. Przewodnik zajeżdża po nas wielkim samochodem terenowym. Ma na imię Randal. Randal wygląda jak na przewodnika po buszu przystało – zawodowo. Cały w khaki, w wysokich, sznurowanych butach i podkolanówkach. Jesteśmy zachwyceni. Zabiera naszą mała grupę wycieczkową do przystani, skąd płyniemy na poszukiwanie krokodyli. Łódź, a raczej barka z silnikiem i ławkami dla turystów zabiera nas na rejs rzeką Daintree. Woda jest spokojna i zamulona. Po obu stronach gęsty las deszczowy.
Jest jeszcze chłodno i nad wodą snują się strzępy mgły. Las wprost krzyczy ptakami. Uginające się nad wodą konary drzew są przytrzymywane powrozami lian. Gmatwanina wystających nad wodę korzeni tworzy idealne schronienie dla różnych wodnych stworzeń, a nad całym tym chaosem rozpościerają się pióropusze palm. Niesamowite, że nasz przewodnik jest w stanie wypatrzeć wśród tych tysięcy wijących się szarych kształtów pytona ametystowego.
Później widzimy małe piaszczyste łachy z wydeptanymi śladami krokodyli, aż w końcu są i one – Lizy i Scar Face, dwa potężne okazy krokodyli różańcowych żyjące w tej okolicy. Scar Face, czyli Twarz z Blizną dryfuje niemal bez ruchu i próbuje się ukryć za małym patykiem. Po chwili płynie powoli w naszą stronę pchając patyk nosem. Mamy parę sekund na zrobienie zdjęć i zanim krokodyl zbliży się za bardzo, przewodnik włącza silnik i odpływamy. Doris zrobiła na nas wrażenie, ale zobaczyć pięciometrowego, dziko żyjącego samca, to jest coś.
Po rejsie pakujemy się do samochodu i dryndamy po wertepach do wodospadu Broomfield. Jest to cudne miejsce. Piękna formacja skalna, po której spływa woda rozlewając się u podnóża w małe jeziorko. Jest upalnie, cykają cykady i pachną żywicą eukaliptusy. Brodzimy w płytkiej wodzie. Randal opowiada o ptakach. W pewnym momencie wskazuje na przeciwległy brzeg i mówi „O, a tam wyleguje się krokodyl”. Przestajemy brodzić…
Jedziemy dalej. Wszyscy gadamy w samochodzie mocno podekscytowani, ale najbardziej gadatliwa jest pani z Chorwacji, co ma wąsatego męża. Każdą nową rzecz komentuje słowami ‘it’s unreal’, czyli ‘to jest nierealne’. Stara się notować każde słowo Randala w zeszycie więc Randal musi powtarzać niektóre słowa parę razy. Nagle samochód zwalnia i Randal krzyczy ‘Na prawo!!’ i wszyscy rzucamy się do okien. Koło nas przechodzi dinozaur. Nie żartuję. Widziałam dinozaura!
Kazuar
Kazuary to ginący gatunek. Zostało już tylko około 1500 dorosłych osobników w Australii. Są to ‘żywe skamienieliny’. Mimo, że są ptakami, samce posiadają zewnętrzne narządy rodne podobne do gadzich. Ich potężne nogi zakończone są trzema palcami uzbrojonymi w pazury. Środkowy pazur jest tak ogromny, że służy kazuarowi za broń. Kazuary są nieśmiałe, ale gdy mają młode i poczują się zagrożone, to atakują szybko, zadając ciosy nogami. Potrafią rozpruć człowiekowi brzuch w parę sekund. Słyszeliśmy o przypadku, kiedy to kazuar rozpruł drzwi w samochodzie, żeby dostać się do kanapek. Nie jest to niemożliwe. Zwłaszcza, że nieodpowiedzialne ludziska lubią je zwabiać jedzeniem, żeby zrobić parę fotek. Ale wszyscy się uczymy, turyści też, i cieszę się, że coraz więcej ludzi promuje dobre, zdrowe podejście do zwiedzania takich miejsc.
Po wegetariańskim lunchu składającym się z kanapek i najbardziej aromatycznych owoców, jakie kiedykolwiek jadłam, czas na kąpiel w rzece. Randal zabiera nas w busz i rozkładamy się na wysokim brzegu zacienionego strumienia, który w tym miejscu zakręca i tworzy głęboki basen nadający się do pływania. Tylko do pływania nie ma jakoś chętnych, mimo, że Randal mówi, że tu jest zbyt przejrzysta woda na krokodyle. Ten argument jakoś nie przekonuje naszych towarzyszy. W końcu, żeby nie robić przykrości Randalowi, przebieramy się z Przemkiem w stroje kąpielowe i z dusza na ramieniu wchodzimy do rzeki. Randal trzyma straż. Jakoś nie mogę się zrelaksować w tej kapieli. Woda jest lodowata i ciagle mnie coś smyra po nogach. Po 10 minutach wychodzę na brzeg. Ludziska z naszej grupy klepią mnie z uznaniem po ramieniu. Czuję się jak bohaterka. Za to Przemek wytaplał się w najlepsze, jak na basenie gdzieś w Hiszpanii! To jest dopiero bohater!
Czas na obiad. Wsuwamy grillowane ryby i mięsa z zieleniną i posileni podążamy za Randalem w tropikalny las. Podejrzewam, że Randal ma oczy drapieżnika. Potrafi wypatrzeć każde zakamuflowane stworzenie w naszym otoczeniu. My dopiero po chwili wpatrywania się we wskazanym kierunku dostrzegamy, że coś tam jest.
Las deszczowy.
Najciekawszy jest sam las. Trwa tu nieprzerwana walka o wodę, przestrzeń, dostęp do światła. Na pierwszy rzut oka stateczne i bezbronne rośliny, okazują się prowadzić mozolną, ale ukierunkowaną walkę stosując dobrze ‘przemyślane’ długo i krótkoterminowe strategie. Śmierć wydaje się tu nie istnieć. Każde obumarłe stworzenie, czy to zwierzę, czy roślina, zostaje prawie natychmiast spożytkowane, rozebrane na części, które natychmiast wbudowują się w nowe życie.
Jedną z najciekawszych historii, które usłyszeliśmy jest historia o figowcu dusicielu. Nasiona tego figowca roznoszą ptaki, brzydko mówiąc, w kupie. Gdy takie nasionko, otoczone naturalną ‘odżywką’ znajdzie się wysoko, w koronie drzewa, zaczyna sobie kiełkować. Korzenie rosną dużo szybciej niż korona figowca. Rozrastają się w dół oplatając ściśle pień drzewa-gospodarza. Z czasem docierają do ziemi i zaczynają pobierać potrzebne składniki z gleby. Korzenie z wiekiem pogrubiają się i coraz mocniej zaciskają na pniu. Korona figowca również się powiększa, aż w końcu zacienia drzewo, które wykorzystuje. Drzewo- gospodarz powoli obumiera, a figowiec pozostaje. Jego ‘pień’ stanowi ażurowa plecionka korzeni. W środku pień jest pusty.
Widzimy tak potężnego figowca, że możemy wejść do środka tej przedziwnej struktury. Gdy patrzymy w górę widzimy komin upleciony z korzeni, wysoki na kilkadziesiąt metrów.
Jak się okazuje taka strategia ma też inne zalety. Pień ze względu na swoją budowę nie nadaje się na deski więc często figowce pozostają jedynymi drzewami po wyrębie lasu.
Inne sprytne techniki wykorzystywane przez drzewa to np.: specjalizacja korzeni. Są drzewa, które maja korzenie „łopatowe”. Są one mocno spłaszczone w pionie. Drzewa rozkładają je, jak wielkie tamy w poprzek stoku i w ten sposób zatrzymują dla siebie wodę. Inne drzewa natomiast wypuszczają piękne, pełne nektaru kwiaty bezpośrednio z pnia, by zwabić mrówki. A mrówki w zamian za nektar, czyszczą pień z pasożytów, mchów i porostów.
W lesie widzieliśmy też coś, jakby żółte grzyby, przypominające nasze purchawki. Ich główki pokryte były zamszową skórką. Okazało się, że to nie grzyby, tylko rośliny, a rzekomy zamsz to najmniejsze kwiaty świata.
Opowieści o lesie było dużo. I wszystkie były wspaniałe. Las był wspaniały. Uświadomiłam sobie, że zobaczyłam dzieło, które natura tworzyła przez miliony lat, i że jest to dzieło doskonałe. Pomyślałam sobie wtedy, czym jest nasza licha sztuka? Nasze muzea? Jaką wartość przedstawia obraz namalowany przez Kogoś w 3 dni i wyceniony na miliony dolarów, w zestawieniu z geniuszem struktury liścia, który mamy za nic. Pomyślałam, że choć sztuka jest dla mnie ważna i zachwycają mnie niektóre dzieła, wolałabym żyć otoczona lasem, niż obrazami moich ulubionych malarzy, patrzeć na papugi niż na rzeźby, usiąść pod drzewem niż pod pomnikiem.
Z tego filozoficznego nastroju wyrywa mnie mój mąż wołając ‘kochanie, a widziałaś to?’ i po raz piętnasty pokazuje mi zdjęcie kazuara, z którego to zdjęcia jest bardzo zadowolony. I tyle człowiek powinien zabierać z lasu – zdjęcie, no i może jeszcze trochę zielonej ciszy.
Jedziemy na plażę. Jest odpływ. Spacerujemy po mokrym, twardym piachu, który jest pokryty milionami małych piaskowych kuleczek. Skąd się wzięły? Randal wie wszystko. Tłumaczy, że kuleczki te lepią kraby. Zakopują się w piasku i przeżuwają go wybierając, czy też wysysając jakieś biologiczne substancje, a przeżuty piasek wystrzeliwują na powierzchnię w postaci małych kulek. Kolejna zagadka rozwiązana. ‘It’s unreal’ powtarza pani z Chorwacji. Zgadzam się, to wszystko jest unreal.
Wonga. Niezwykli ludzie.
Wracamy na pole kampingowe. Jest już prawie ciemno. Pełna wrażeń, myślami ciągle gdzieś w dżungli, wchodzę do tyłu naszego kampera i zaczynam szukać ubrań na wieczór, żeby zasiąść ze znajomymi przy wspólnym kampingowym stole. Kątem oka dostrzegam jakiś cień w drzwiach. Odskakuję w głąb kampera i patrzę na wejście jeszcze raz. W ciemności majaczą duże oczy rozstawione tak szeroko, że nie może to być małe zwierzę. Rzucam się po latarkę, ręce mi się trzęsą, zaświecam, a tam wielka psia morda uśmiecha się do mnie. Ale mnie wystraszył! Psina patrzy na mnie przez chwilę, wycofuje się parę kroków i kładzie przy wejściu wzdychając, jakby chciała powiedzieć ‘ech, zawsze to samo, i po co ci ludzie tak skaczą na mój widok?’.
Mary, bo tak ma na imię, to stary czarny labrador z bardzo nieprofesjonalnie wystrzyżoną maszynką sierścią. Mieszka opodal. Gdy właściciele gdzieś wyjeżdżają, to puszczają ją wolno, a ona idzie na pole kempingowe, gdzie przyjaźni się ze wszystkimi gośćmi za kawałek kiełbasy i trochę pieszczot. Od dziś jest nasza na resztę naszego pobytu.
Dołączamy do biesiady przy wspólnym stole. Jest tu już Kevin z żoną i Ray. Kevin opowiada o sobie. Kiedyś mieszkał z żoną i dziećmi w dużym mieście, ale im zbrzydło i wyjechali na północ. Zamieszkali tu, w przyczepie kampingowej, a on dostał pracę eksterminatora roślin niepożądanych. Codziennie rano ubiera się w skórzane spodnie przeciw wężom, bierze książkę ze zdjęciami wrogich roślin, które zostały przywleczone tu z innych części Australii lub świata, i za pomocą 3 różnych rozmiarów maczet wycina je. Kevin i jego koledzy po fachu są codziennie atakowani przez węże, parę razy zostali też pogonieni przez kazuary. Z jednego takiego spotkania Kevin ledwo uszedł z życiem, ma od tego czasu poważną traumę, ale nadal kocha kazuary i wszystkie inne leśne stworzenia.
Po opróżnieniu paru butelek piwa Kevin daje się namówić do zaprezentowania swojej broni w akcji. Ku przerażeniu swojej żony wycina maczetą parę ogromnych palmowych liści z kampingowego klombu. Oj, będzie się musiał jutro tłumaczyć Babci!
Ray jest koło trzydziestki. Pochodzi z Sydney, ale już od paru lat mieszka w małym domku koło Wonga. Jest przewodnikiem wycieczek po rzece Daintree i wie o tutejszych krokodylach wszystko. Jest drobny, wytatuowany i bardzo zabawny. Opowiada, że dwa razy dziabnął go tajpan-wąż, którego ukąszenie jest śmiertelne. Jedynym ratunkiem dla ukąszonego jest szybkie podanie surowicy.
Pierwszy raz został ukąszony rok temu, w swoim ogrodzie, gdy poszedł na nocne siku. Gdy tajpan go ukąsił, wrócił do domu, zadzwonił na pogotowie, zapalił trawkę i otworzył puszkę z piwem – po ukąszeniu nie należy panikować, żeby nie pobudzać krążenia krwi. Przyleciał po niego helikopter i zabrał do szpitala. Ray nie oddał medykom puszki z piwem, twierdząc, że bez tego ni hu hu nie może być spokojny.
Drugi raz tajpan zaatakował go tydzień temu. Stało się to w nocy, w jego ogródku. Gdy poszedł się wysikać. Tym razem na szczęście tajpan był tak mały, że rzucając się do ataku, nadział się na kępę trawy i zapchał sobie nią paszczę, przez co nie udało mu się wbić zębów w nogę Raya. Hmmm, Ray najwyraźniej nie ma toalety w domu, za to ma całą populację tajpanów w ogrodzie. Po tych wszystkich opowieściach, pytamy chłopaków, jakich zwierząt boją się najbardziej. Myślą przez chwilę, po czym niemal równocześnie odpowiadają:
– Koni.
– Koni?! Na prawdę? – Pytam i prycham śmiechem.
A oni z absolutną powagą odpowiadają:
– Widziałaś kiedyś konia z bliska? Konie tak patrzą na ciebie tymi wielkimi oczami i nie wiadomo, co zamierzają zrobić.
No tak. W przypadku węży, kazuarów i krokodyli sprawa jest prosta.
Od tej pory będziemy również uważać na konie!
Nasz pobyt w Daintree N.P. dobiega końca. Jutro zapakujemy nasz majdan i pojedziemy wpierw na południe wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się w Port Douglas, by popłynąć na Wielką Rafę Koralową, następnie odbijemy na zachód i zaczniemy następny etap podróży – parę tysięcy kilometrów przez czerwone wnętrze kontynentu.