Wielka Rafa Koralowa i zaskakujący gość na łodzi.
Wstajemy jeszcze przed wschodem słońca, by się spakować, wykąpać i zjeść ostatnie śniadanie z widokiem na Morze Koralowe. Gekony są zziębnięte po nocy. Łażą wolno po ścianach toalet i murkach. Gdy później rozgrzeją się na słońcu, będą tak szybkie, że nie będzie można się im dobrze przyjrzeć. Na spokojnej tafli wody kołyszą się dwa pelikany. Palmy stoją nieruchomo, a nocne, rozgwieżdżone niebo blednie przy pierwszym świetle dnia. Wszyscy jeszcze śpią, gdy opuszczamy kamping Wonga.
Jedziemy na południe do Port Douglas. Mijamy pola upraw herbaty – zakupiliśmy parę paczek tego lokalnego produktu, by skosztować po powrocie. Nie była to wyśmienita herbata. Przypomniała smakiem tanią herbatę, jaką kupowaliśmy w latach 70-tych w Polsce, taką w brązowym pudełku z białym kwiatkiem. Może to ta sama odmiana?
Uprawia się tu również trzcinę cukrową. Mija nas maleńki pociąg z wagonikami wypełnionymi trzciną.
Nasz samochód zaczyna wydawać niepokojące dźwięki. Coś w nim rzęzi i grzechocze. No nieźle, jeszcze nie zaczęła się właściwa podróż samochodowa, a już coś jest nie tak. Będziemy go obserwować.
Dojeżdżamy do Port Douglas. Tu nie można się zgubić, jest to małe miasteczko liczące około 3000 mieszkańców, gdzie życie skupia się wokół portu i plaż. To bardzo popularna baza wypadowa na Wielką Rafę Koralową oraz do Daintree National Park. Jest to również miejsce, gdzie tragicznie zginął, ugodzony kolcem płaszczki prosto w serce Steve Irwin – jeden z najbardziej lubianych australijskich podróżników, prowadzący znane na całym świecie programy przyrodnicze. To był taki australijski David Attenborough, choć trzeba przyznać, że miał też sporo z filmowego Krokodyla Dundee.
Kierujemy się prosto do przystani, poszukać jakiegoś przewoźnika, który zabrałby nas na rafę i pożyczył sprzęt do snorklingu, czyli nurkowania z rurką. Okazuje się, że wybór mamy duży. Wzdłuż długiej drewnianej promenady ciągną się małe budynki, a w każdym budynku jakaś spółka turystyczna. Wybieramy taką, co oferuje wypłynięcie w morze za pół godziny na Low Isles. Pożyczamy pianki, maski i płetwy, zabieramy ręczniki i ruszamy w morze. Dzień jest pochmurny, łódź pruje z szybkością 60 km na godzinę i jest nam zimno, a jeszcze nie jesteśmy mokrzy. Przy tym wietrze i zimnych prądach nieźle zmarzniemy w drodze powrotnej. Przewodnik coś do nas mówi, ale przy hałasie, jaki robi łódź, fale i wiatr niewiele słychać.
Low Isles
Gdy dopływamy do rafy łódź zwalnia. Dowiadujemy się, ze rafa była miejscem, gdzie odkryto i nazwano pierwszą kolekcję morskich istot tworzących rafę koralową. Nazwy nie były wyszukane – morski ogórek, morski kalafior, morski ziemniak… Wyobrażam sobie, że ówcześni marynarze żyjący na solonym śledziu z beczki i czerstwym chlebie, nie mogli wybrać lepszych nazw dla tych apetycznie wyglądających stworzeń.
Gdy przewodnik zaczyna opowiadać o kapitanie Jamesie Cooku i jego odkryciach w tym rejonie, rękę podnosi jakaś staruszka prosząc o głos. Mówi, że jest praprapra (i może jeszcze jedno pra) wnuczką kapitana Cooka i przyjechała tu specjalnie, żeby zobaczyć miejsca, które prapraprapradziadek odkrył. Tego się nie spodziewaliśmy. Poczuliśmy się dotknięci sławą słynnego podróżnika i uznaliśmy to za dobrą wróżbę na resztę wyprawy.
Nadszedł czas zejścia do wody. Nigdy jeszcze nie nurkowałam, a w ogóle, to słabo pływam. Ale widząc starszą panią z rodu Cook’ów wyskakującą za burtę z piankową, różową rurą pod pachami, która będzie ją podtrzymywać na powierzchni, ja też skaczę.
Maska działa świetnie. Pode mną rozpościera się zupełnie nowy świat. Kolorowe bulwy kalafiorów, pola ogórków, falujące kolorowe nacie ukwiałów i ryby niebieskie, czerwone, pasiate, płaskie oraz długie. Widzę Przemka nurkującego, gdzieś pode mną. Pokazuje mi na coś ręką. Odwracam się i widzę potężnego żółwia morskiego przepływającego tuż koło mnie. Wyciągam rękę i dotykam jego skorupy i łap. Jestem zdziwiona, że łapy są miękkie i delikatne. Łagodny gigant schodzi głębiej. Teraz Przemek przygląda się mu i przez chwilę płyną koło siebie. Pięknie razem wyglądają. Mam wrażenie, że czas tu zwalnia, że poruszam się w jakiejś oleistej ciszy i po chwili nie wiem już, gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie prawo, a gdzie lewo. Chwila…., a gdzie jest nasza łódź?
Trochę się oddaliliśmy, ale płetwy dodają znacznie prędkości, więc wracamy bez problemu. Nasz kapitan przygotował dla nas niespodziankę. Sypie do wody jakąś karmę i zwabia ryby. Pojawiają się dziesiątki błękitnych skalarów lub też paletek (znam je ze sklepów akwarystycznych…), wielkich jak dwie dłonie każda. Musimy się przebić przez tą szaloną ławicę, by wygrzebać się na burtę.
Pięknie było. Wymarzliśmy w drodze powrotnej tak, że zmieniłam barwę na fioletową. Ale pięknie było.
W port Douglas natomiast panuje wilgotny upał. I po krótkim spacerze uliczkami, wśród wypasionych willi tonących w egzotycznej zieleni jesteśmy zmuszeni poszukać ochłody w zimnym piwie. Później jeszcze tylko zaliczamy lokalną plażę strzeżoną i podejmujemy ryzyko wykąpania się w morzu. Jesteśmy otoczeni dość apetycznie wyglądającymi pływakami, więc po prostu trzymamy się środka stada. Kąpiel kończy się szczęśliwie. Mam tylko małe oparzenie na brzuchu. Zapewne dotknęła mnie jakaś oderwana macka meduzy. Ruszamy dalej.
Kuranda pachnąca trawą.
Po drodze do Cairns znajduje się wioska w dżungli – Kuranda. Jest to stara osada, zamieszkała w latach 70-tych przez bohemę artystyczną oraz osobników praktykujących alternatywny styl życia. Ta społeczność ciągle tu mieszka, produkuje żywność, ubrania, biżuterię i dużo magicznych gadżetów, jak sądzę. W duszy czuję się trochę alternatywnie, bo we wczesnej młodości plotłam bransoletki z rzemyków i bębniłam na kongach (kompletnie nie mam słuchu, ale podobno dobry ze mnie kompan, więc trzymano mnie w zespole). I teraz nie mogę sobie odmówić odwiedzenia tej społeczności.
Przez pół godziny pniemy się krętymi drogami przez las, aż dojeżdżamy do – i tu jestem mocno rozczarowana – wielkiego parkingu, na którym stoją zaparkowane turystyczne autokary i ze sto samochodów. Przy parkingu stoi rząd wypasionych butików, sklepów z pamiątkami i kafejek. Nieopodal jest też zoo. Pełna komercja. Ruszamy do sklepów. Na szczęście nie ma tu pamiątkarskiej chińszczyzny. Sprzedają tu piękne aborygeńskie obrazy, rzeźby, ręcznie wykonane instrumenty itp. Wszystko w kosmicznych cenach. Przemek ogląda didgeridoo – długą na 2 metry, drewnianą rurę z ustnikiem z pszczelego wosku. To chyba najbardziej popularny aborygeński instrument. Jest pomalowana w tajemnicze tradycyjne kropkowe wzory. Kupilibyśmy, jak nie do grania, to chociaż do powieszenia na ścianie ale 2000$ to za dużo. Uznajemy, że nie zmieści się nam w bagażu.
Na kolejnym stoisku, wszystko z kangura. Można kupić nawet bieliznę i bikini z kangurzej skóry! Przemek nie szaleje, kupuje sobie kapelusz i parę torebek z kangurzej moszny, jako prezenty dla kolegów. Ja nie idę w kangurzynę, ale też sprawiam sobie piękny, skórzany kapelusz, który będzie mi służył na wielu przyszłych wyprawach.
Zoo
Największą atrakcją w zoo są misie koala. Co za słodkie stworzenia! Za dodatkową opłatą można wejść do klatki z opiekunką. To znaczy, wraz z opiekunką można wejść do klatki z koalą. Myślałam, że będę mogła koale nieco poprzytulać i poczochrać, ale przepisy nie pozwalają na takie czułości. Opiekunka instruuje mnie, jak mam ułożyć ręce, po czym wkłada w nie koalę i układa moje dłonie na jego ciele. Nie wolno mi poruszać dłońmi, żeby nie zdenerwować miśka. Koala jest dużo cięższy niż myślałam, jego sierść jest zbita i bardzo szorstka. Jest spokojny i mocno do mnie przywiera. Mimo tak pobieżnego kontaktu, nigdy nie zapomnę tej chwili i już zawsze będę przeżywać relacje z pożarów Australijskich lasów, wiedząc, jak niewielkie szanse mają powolne koale, żeby uciec przed pożogą.
Targowisko.
Czas udać się na lokalne targowisko. To tu się pochowali wszyscy alternatywni mieszkańcy Kurandy! Dredy do kolan, zwolnione ruchy i błogie uśmiechy. W powietrzu unosi się zapach kadzidełek i marihuany. Na stoiskach można znaleźć piękne tkaniny, ręcznie robione torby, biżuterię, jak również magiczne kryształy i nieprzebrana ilość amuletów różnej maści. Mogłabym tu spędzić cały dzień grzebiąc w tych skarbach. Ostatecznie kupujemy trochę biżuterii i domowej roboty lody, po których czujemy się cudownie odprężeni.
Robi się późno. Czas ruszać, musimy znaleźć pole kempingowe i ugotować jakąś kolację.
Zmywarka do naczyń.
Nie będę wspominać nazwy tego pola kampingowego, bo na prawdę nie warto. Jest to parking przy drodze, na którym zazwyczaj zatrzymują się na noc ciężarówki. W głębi jest trochę trawnika na namioty i samochody kampingowe, oraz toalety i prysznice. Pięknie to tu nie jest. Nic dziwnego, że jesteśmy tu prawie sami. Parkujemy i rozkładamy się z krzesełkami i stolikiem. Przemek idzie się wykąpać, jednak wraca po pięciu minutach, wrzuca ręcznik do kampera i otwiera piwo.
-Nie wykąpałeś się? – Pytam.
-Kochanie nie chciałabyś tego widzieć.
– Aż tak źle?
– Wszystko w brązie.
Ja również otwieram piwo. Po wypiciu, zbieram się na odwagę, by odwiedzić żeńską część tego przybytku. Biorę ręcznik, kosmetyczkę i idę. Walczę z falą odoru i prę do przodu. Otwieram drzwi …i robię zwrot na pięcie. Wieczorne siku odbędzie na łonie przyrody. Wracam do Przemka.
– Nie wykąpałaś się?- Pyta Przemek z przekąsem.
– Damska strona jest cenniejsza niż męska. Kible w brązie, podłogi w złocie. – Odpowiadam.
W tym momencie z ciemności wynurza się jakaś sylwetka.
– Nie widzieliście mojego namiotu? – Zapytuje tajemniczy, zataczający się kształt.
-Nie, tu nie ma żadnych namiotów, mate (Mate, wymawiaj 'mejt’ – to przyjaciel w australijskim slangu)- Mówimy zaskoczeni.
Mate odchodzi w noc.
Udaje się nam jeszcze wykrzesać trochę energii, by usmażyć steki. To była ostania szansa, by je zjeść, gdyż kończyła się im gwarancja. Albo jesteśmy bardzo głodni, albo te steki są genialnie pyszne. Na mycie patelni nie mamy już siły. Chowamy ją pod samochodem. Rano się umyje, jak zostanie trochę gorącej wody w czajniku. Idziemy spać ‘na brudasa’ i zasypiamy mocno.
Następnego dnia wstajemy przed wschodem słońca, szybko zjadamy jakieś kanapki, zapijamy kawą i zwijamy obóz. Chcemy opuścić to miejsce jak najszybciej. Zużywamy resztę ciepłej wody z czajnika na mycie zębów i pobieżne ablucje. I wtedy przypominamy sobie o zatłuszczonej i przypalonej patelni leżącej pod samochodem. Przemek wyciąga ją i śmiejąc się pokazuje mi.
-Ta-da!!!
Nie do wiary! Patelnia jest jak nowa! Wyczyszczona na glanc, tylko mrówki trzeba strząsnąć. No to zrobiliśmy bardzo ważne odkrycie, które może zmienić nasze podróżnicze życie na zawsze. Istnieje naturalna, w pełni ekologiczna i super energooszczędna zmywarka dostępna praktycznie wszędzie, gdzie są mrówki.
Wskakujemy do samochodu i ruszamy w drogę. Przed nami 670 km drogi do następnego pola kampingowego. Miniemy jeszcze jedno niewielkie miasteczko, a potem już tylko jedna, prosta droga przez australijskie pustkowia. Niestety słysząc, jakie dźwięki wydaje nasz samochód, zaczynamy się trochę martwić. Myślę, że zatrzymamy się po drodze w tym miasteczku na lunch i zadzwonimy do wypożyczalni, żeby zasięgnąć porady.