Ghan i inne ciekawostki.

Poranek w Curtin Springs 100 kilometrów od Uluru.  Mamy super plan. Zbierzemy się pędem, śmigniemy do Yulary i tam zarezerwujemy miejsce kempingowe na noc, po czym pojedziemy obejrzeć tą wyczekaną i wymarzoną górę. Gdy pakujemy obozowisko widzimy, że ludziska wokół są mocno podekscytowane i opowiadają sobie o czymś wymachując rękami i kręcąc głowami. Trzeba się dowiedzieć, o co chodzi. Może wczoraj gdzieś polało i nie da się przejechać, a może busz się pali. Kto wie. Tu się plotek nie ignoruje. Podchodzimy do grupy podróżnych i szybko się okazuje, że zdarzył sie paskudny wypadek na drodze. Francuz, obozujący tutaj, wybrał się zobaczyć wschód słońca nad Uluru i wracając zderzył się z krową. Krowa nie żyje, Francuz żyje, tylko się poobijał.

Takie wyjazdy i wypadki nie są tu rzadkością. Uluru Resort, do którego się wybieramy znajduje się ok 24 kilometry od Uluru, można więc szybko i bezpiecznie śmignąć jak już szarzeje, by zobaczyć wschód słońca. Jest to droga baza noclegowa (basen, mini centrum handlowe, sala koncertowa, bar, hotele i apartamenty z widokiem na górę), więc niektórzy kombinują, jakby to zrobić taniej i zatrzymują się na darmowym polu kempingowym w Curtin Springs. Wyjeżdżają stąd, gdy jest jeszcze zupełnie ciemno, by pokonać odległość 110 kilometrów i móc zobaczyć wschód słońca nad Uluru. Ten sam scenariusz powtarza się przy zachodzie słońca – niektórzy wracają tu po zmroku. A po zmroku się nie jeździ, no chyba, że bardzo, bardzo powoli, bo sporo zwierząt śpi lub wygrzewa się w zimne pustynne noce na asfalcie i może nie zdążyć umknąć przed zbliżającym się pojazdem. I wtedy mamy bum. Jak się ma dobre zderzaki, to się przeżywa, w przeciwnym razie trzeba mieć sporo szczęścia, żeby wyjść z tego w jednym kawałku. Zwierzę niestety nie ma zderzaków i dołącza przedwcześnie do krainy przodków.

My nie ryzykujemy życia swojego, ani zwierzaków i odpuszczamy sobie wschód słońca. Będziemy mieć cały dzień na przyglądanie się tej niezwykłej górze, a wieczorem podjedziemy z Uluru Resort na zachód słońca. Zostaniemy tam tylko na jedną noc, więc przebolejemy jakoś koszty. Umyjemy się za to porządnie i zaopatrzymy w żywność. I w napoje oczywiście.Jakieś 30 kilometrów od Curtin  Springs mijamy wrak samochodu Francuza. Nie miał porządnych zderzaków, miał dużo szczęścia. Przód samochodu jest zgnieciony doszczętnie. Po krowie nie ma już śladu. Podejrzewamy, że jakaś aborygeńska rodzina gotuje już sobie pyszny gulasz.

Krajobraz ponownie ulega zmianie. Ziemia jest jeszcze bardziej czerwona i pojawiają się dziwnie wyglądające drzewa. Młode osobniki mają tylko pionowy pień, z którego zwisają dość długie, jasnozielone włosy. Trudno powiedzieć, czy to są liście, czy cienkie gałązki. Póżniej wyczytałam, że to dęby pustynne. Starsze drzewa wyglądają już bardziej jak …drzewa. 

Dęby pustynne.

W pewnym momencie kątem oka dostrzegam coś galopującego, coś, na co nie byłam przygotowana-wielbłąd! Pasł się przy drodze i teraz umyka w krzaki. Przecież wielbłądy nie żyją w Australi

i! A jednak żyją i mają się dobrze. Zostały tu sprowadzone w 19 wieku przez białych osadników. Ściągano je głównie z Afganistanu i Brytyjskich Indii, zawsze razem z tamtejszymi poganiaczami, jako że brytyjskich właścicieli nie chciały kompletnie słuchać. Były to głównie dromadery. Pokonywały około 40 kilometrów dziennie i były w stanie unieść 500 kilogramów bagażu każdy. Przez lata karawany były głównym środkiem transportu przez centralną Australię, a społeczność Afgańczyków i ich wielbłądów rozrastała się. Z transportu produktów korzystali również Aborygeni, często też zatrudniali się przy wielbłądzim transporcie i zaprzyjaźniali, a nawet zawierali związki z muzułmańskimi poganiaczami.

I tak prawie przez cały 19 wiek, dopóki nie pojawił się pociąg. Afgańczycy zwani tutaj Afghans, albo po prostu Ghans, tracili pracę. Pociąg, tańszy w obsłudze i przewożący szybciej ogromne ilości towarów wyparł karawany. Po Afgańczykach i ich dromaderach została natomiast nazwa pociągu, który początkowo nazywał się The Afghan Express, a obecnie nazywa się po protu The Ghan. Ludzie sobie jakoś poradzili, przekwalifikowali, a wielbłądy wypuszczono na wolność. I to był wielki błąd.

dromader

Owszem wielbłądy są tu szczęśliwe do tego stopnia, że dromadery tworzą największą kolonię dziko żyjących osobników tego gatunku na świecie, ale dzieje się to wysokim kosztem środowiska naturalnego. Obecnie w Australii żyje ich ponad  milion  i swoim apetytem, oraz brzydkim zwyczajem zapaskudzania źródeł i zbiorników wody, doprowadzają do pustoszenia ogromnych obszarów buszu. Giną autochtoniczne, czyli rodzime gatunki roślin i zwierząt, przez co zaczyna brakować pożywienia Aborygenom. Wielbłądy niszczą wydmy i doprowadzają do erozji gleb. Jednym słowem stały się szkodnikami nr…5? Przecież, przed nimi mamy jeszcze długą listę przywleczonych tu przez człowieka nieszczęć, na której czele stoi królik. Ale to już inna historia.

Słońce jest jeszcze nisko nad horyzontem. Przed nami, w oddali majaczy jakiś potężny, różowo-pomarańczowy kształt. Uluru, mówię i wzruszenie ściska mi gardło. Do Uluru jeszcze daleko, mówi Przemek, i za duże na Uluru. Ale ja czuję, że to to jest 'on’ i nie wiem dlaczego nie mogę już nic powiedzieć. Po chwili nie mamy już wątpliwości. Kształt choć nigdy przez nas nie widziany na żywo, nie da się z niczym pomylić. Teraz również Przemek ma wilgotne oczy. Pewnie słońce go razi.

Uluru
Uluru z daleka.

Zbliżamy się. Widok przechodzi nasze oczekiwania. Uluru jest piękne z daleka, a z bliska po prostu zapiera dech w piersiach. To znaczy z bliższa, bo jesteśmy jeszcze około 20 kilometrów od niego. Wjeżdżamy do Yulary, małego miasteczka i szybko odnajdujemy rozległą bazę turystyczną – Uluru Resort. Są wolne miejsca. Ustawiamy nasz samochód w rzędzie innych kamperów. Są ich tu dziesiątki. Na innych parkingach stoją autokary, a na jeszcze innych wypasione samochody terenowe. Fajnie by było taki mieć i móc zjechać z asfaltu na szutrówki, żeby dotrzeć tam gdzie docieraja podróżnicy, a nie tylko turyści. Obiecujemy sobie, że następnym razem, jak przyoszczędzimy, to taki sobie wynajmiemy. Tymczasem, nie ważne czym, ale dotarliśmy do serca Australii.

Uluru z bliska

Czas przyjrzeć się tej pomarańczowej, prehistorycznej bestii. Podjeżdżamy pod Uluru na ogromny, choć trzeba przyznać, dość dyskretny parking. Nie ma tu żadnych budek z jedzeniem i pamiątkami, jest tylk spory plac w trawie. Jest już 10-ta rano. Trasa dookoła Uluru ma około 10 kilometrów. Jest to spacer po zupełnie płaskim terenie, czyli nie będzie źle, obawiamy się tylko upału i much.

Kilka słów o górze. Uluru to Aborygeńska nazwa, która oznacza…no właśnie, nie oznacza nic konkretnego. W świecie Aborygenów, gdzie wszystko ma znaczenie, czasami nawet podwójne lub potrójne, to najbardziej mistyczne i najbardziej cenione miejsce ma nazwę…bez znaczenia.

Wyczytałam, że  Uluru jest nazwą nie tyko góry, ale rejonu. Zamieszkuje tu  ludność Pitjantjatjara. Kolonizatorzy nadali górze nazwę Ayer’s Rock, na cześć zarządzającego w tamtych czasach południową Australią premiera Henry Ayers’a. Park Narodowy Uluru-Kata-Tjuta został w latach 80-tych wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a w 1985 Uluru i przylegające ziemie zostały zwrócone tradycyjnym mieszkańcom tego regionu.

Uluru jest zbudowane z piaskowców arkozowych i wznosi się nieco ponad 300 metrów nad powierzchnię. To, co wystaje nad powierzchnię jest jednak tylko wierzchołkiem ‘góry lodowej’ – pod ziemią znajduje się jeszcze około 6 kilometrów litej skały. Góra ta jest fantastycznie ukształtowana i wyrzeźbiona przez wodę. Spływające przez tysiąclecia strumienie utworzyły na niej różnobarwne nacieki, a Aborygeni pozostawili tu po sobie malunki skalne w kilku płytkich jaskiniach. Ostanie były odnawiane przez członków plemienia jeszcze w latach 30-tych 20-tego wieku. Uluru było zawsze dla nich miejscem ważnych spotkań, sprawowania obrzędów, miejscem czci. W czasach największych susz mogli tu znaleźć wodę, a jak była woda to były też zwierzęta, które mogli upolować. To był ich parlament, Wieża Eifla i Katedra Notre Dame w jednym. Ich latarnia w bezbrzeżnym buszu.

Uluru

Nacieki i zagłębienia w ścianach mają fantastyczne, sugestywne kształty, a gdy przesuwa się po nich słońce tworzą żywe, ruchome obrazy mitycznych stworzeń. Nic dziwnego, że Uluru jest kolebką setek aborygeńskich historii i wierzeń. Przy ścieżkach wokół góry ustawione są tabliczki, opisujące niektóre skalne bóstwa i ich przygody. No właśnie, pozostały tabliczki, Aborygeni musieli opuścić to miejsce. Ciągle żyją gdześ w okolicy, sprzedają nawet swoje wyroby do galerii i sklepu z pamiątkami, ale Uluru należy już do turystów. Aborygeni przez lata walczyli z władzami, żeby zabronić turystom wspinać się na szczyt. Jest tu na stałe zainstalowany łańcuch do wspinaczki. Ciekawostka – łańcuch ten pomagał zakładać Peter Sewerin, właściciel Curtin Springs, o którym pisałam w poprzednim wpisie. Po latach, udało się im wywalczyć, żeby wspinanie się na górę było zabronione przynajmniej w czasie obrzędów pogrzebowych w ich plemieniu. W 2019 odnieśli sukces i trasa na szczyt aborygeńskiej katedry została permanentnie zamknięta.

Uluru Ayers Rock

A my właśnie idziemy obejrzeć te wszystkie cuda. Turyści z autokarów poszli od lewej, nasłonecznionej, a my ruszyliśmy w prawo, od strony zacienionej. Liczymy, że się wykruszą po obejrzeniu jaskiń i po paru godzinach spaceru w palącym słońcu. Nie mamy nic przeciwko spotkaniu człowieka podziwiającego jakieś miejsce lub nawet kilku osób. Ale wycieczki autokarowe, to inny gatunek turystów. W grupie, ludzie nie są w stanie się skupić. Łażą, nawołują się, robią grupowe zdjęcia, jedzą, wchodzą w kadr sobie nawzajem i innym. Pół biedy, gdy jest to wycieczka emerytów. Ci potrafią kontemplować piękno w ciszy i nie przemieszczają się zbyt szybko. Można nawet pstryknąć zdjęcie miedzy jednym idącym emerytem, a drugim. Najgorsze są wycieczki z dziećmi. Dla dzieci wszystko jest placem zabaw. Nie dziwię im się, ale wolę dzieciaki omijać. Przewodnicy próbują zazwyczaj ogarnąć ten harmider, ale swoimi usiłowaniami dokładają się tylko do ogólnej wrzawy.

Błędna decyzja.

Idziemy więc w prawo. W cieniu panuje przyjemny chłód. Jest trochę za ciemno na fajne fotki, ale przynajmniej napatrzeć się można. Uluru wygląda jak stary smok pokryty łuską. Nie mogę się opanować, żeby nie przytulić się do jego „chropatego” cielska. Wyrasta z piasku bez żadnego ostrzeżenia. Nie znajdziecie tu stożków usypiskowych, czyli pokruszonych „kamorów”, które normalnie widzi się u podnóża gór. Nie ma tu też najmniejszego wzniesienia terenu sugerującego, że jest się w górach. Wokół jest tylko płaski busz, kołyszące się trawy, a na horyzoncie majaczą czerwone jaja Kata-Tjuta – kolejnego cudu natury.

Uluru
Uluru

Przyglądamy się kształtom wydrążonym w skale, widzimy paszcze potworów, rekiny, wojowników, węże. Czytamy tabliczki z objaśnieniemi. Nasze interpretacje nie są dalekie, od tych aborygeńskich, aczkolwiek my nie widzimy powiązań miedzy właśnie odkrytymi bohaterami, w przeciwieństwie do tubylców.

Idziemy już bardzo długo. Zza węgła wychyla się słońce. Niedobrze. Wraz ze słońcem pojawiają się muchy. Zaczyna się piekło. Mam nadzieję, że jesteśmy już grubo za połową trasy, ale okazuje się, że jesteśmy dopiero w jednej trzeciej. Muchy włażą nam do ust i oczu. Notorycznie spacerują po wewnętrznej stronie okularów. Wchodzą nawet do nosa. Rozgrzane powietrze drga nad trawami, Uluru zdaje się falować. Jest magicznie. Ale też nieznośnie, nieznośnie gorąco.

Z przeciwka nadciąga wycieczka 'autokarowa’. Nawet nie chce mi się już narzekać. Grzecznie się uśmiecham i odpowiadam 40 razy dzień dobry. Mijają nas szybko i znikają po zacienionej stronie góry. A to dlatego spacer zaczyna się rano z lewej strony! Żeby sobie pozwiedzać płytkie jaskinie przy niskim jeszcze słońcu, i zobaczyć najlepsze rzeźby skalne, gdy nie jest jeszcze gorąco. Potem pół godziny marszu w upale i można schować się w cieniu. A my będziemy się teraz smażyć w największym upale i będzie to cud jeśli nie dostaniemy udaru. Nasz plan nie był jednak tak genialny, jak się nam wydawało. Pozostaje nam liczyć na ochronę dobrych duchów Uluru. Mam nadzieję, że okażą wsparcie wielbicielom z dalekiej północy.

Uluru
Uluru
Uluru
Uluru

Człapiemy odganiając się od insektów. Kończy się nam woda mimo, że mieliśmy po dwa litry na głowę. Nie patrzymy pod nogi, tylko na górę, a ona opowiada nam swoją ponadczasową historię: Kobieta Wąż zniosła jajo, a zły Jaszczur Z Niebieskim Językiem ukradł mięso dumnej Emu i  schował się z nim w jaskini. Emu podpaliła Jaszczura, a ogień osmolił wyjście z jaskini, a Wielka Żaba się z tego śmiała,  a Rekin nie. I otwarła się Wielka Małża i wyszedł z niej…Podejrzewam, że wyszedł z niej Król Skrzydlatych Insektów i dmuchnął w popiół z ze spalonego Jaszczura, a on zamienił się w miliony much. To moja wersja zakończenia tej historii. Myślę, że spodobałaby się Aborygenom.

Jesteśmy już po zachodniej stronie Uluru. Tu znajdują się płytkie jaskinie. Są na poziomie gruntu i wyglądają, jakby ktoś lub coś wyskrobało płytkie długie jamy wzdłuż ściany góry. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego, ale gdy wejdzie się do środka i przypatrzy ścianom i stropom, to ma się wrażenie, że patrzy się na skamieniałe, spienione fale. Najpierw gładka tafla ‘wody’ pnie się w górę, potem pojawiają się pierwsze pęcherze piany, a gdy idealnym łukiem fala ‘zalewa’ suft jest już spienionym żywiołem. Aż nie chce się nam stąd wychodzić. To jak jakaś jaskinia Neptuna. Chłód i ‘morskie fale’ przynoszą ukojenie naszym rozpalonym ciałom i zmęczonym umysłom. Byłoby cudownie usiąść tu na piachu i w ciszy, z cienia patrzeć na busz, jak to zapewne robili tubylcy przez tysiące lat.

Przez parę minut wypoczynku w jaskinich odzyskaliśmy energię i chęć do dalszej wędrówki. Żegnamy się z Uluru na parę godzin, jedziemy coś zjeść, pomyszować w galerii sztuki i ruszamy w stronę Gór Kata-Tjuta. Wrócimy tu wieczorem, żeby zobaczyć zachód słońca.

  1. Zachwycajaca podroz i wspanialy opis. Czuje sie jakbym wrocila z podrozy z Wami. Kazdy z postow byl dla mnie jak…

  2. Alez masz talent w opisywaniu!!! Nie moge doczekac sie opisu konca podrozy oraz kolejnych kt odbyliscie! Pozdrawiam serdecznie i pisz…

0 0 votes
Ocena Wpisu
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze